sąsiada
Życie Matiego przypominało komiks. Krótkie wydarzenia, krótkie dialogi z przygodnie poznanymi ludźmi, ciągle coś się działo, a kiedy akcja siadała, Mati czuł coś w rodzaju wewnętrznego niepokoju. Szukał więc kolejnych przygód, żeby czytelnik mógł dalej wciągnąć się w jego historię i jednocześnie stawał się coraz bardziej nerwowy, że w końcu zabraknie mu pomysłów na samego siebie. A przecież, aby utrzymać się na powierzchni, trzeba stale uderzać rękami i nogami oraz mieć uniesioną głowę. I coraz bardziej niepokoił go fakt, że zaczyna brakować mu sił. Tymczasem był jeszcze młody! Dwadzieścia osiem lat. Przystojny. Przynajmniej tak uważały kobiety, z którymi się od czasu do czasu spotykał. Chwaliły jego kręcone ciemne włosy, brązowe oczy i trochę oliwkową cerę. Chwaliły jego umięśnione ciało (siłownia cztery razy w tygodniu, czasem wypady na rowerze i zimą obowiązkowo narty) oraz niski głos, który faktycznie był sporym wabikiem.
Dorosłość, mimo przywilejów, okazała się jednak dla Matiego dużym zaskoczeniem. Co prawda odciął pępowinę i wyrwał się spod opiekuńczych skrzydeł matki, ale nagle sam musiał płacić rachunki, chodzić do pracy, samodzielnie się żywić, a nawet sobie gotować, prać i kupować ubrania. Dorosłość nie była łatwa, więc automatycznie życie również, co idealnie ujął pewien pisarz, sprzedając publicznie swoją myśl, że „wszystko jest trudne, jeśli chcesz spojrzeć na to w ten sposób”. Mati w pewnym momencie tak właśnie zaczął podchodzić do życia.
W zasadzie nie powinien był na nic narzekać, a jednak z każdym kolejnym dniem coraz mniej rzeczy sprawiało mu satysfakcję. Pracował w agencji reklamowej, gdzie, jak wiadomo, wszystko jest podszyte artyzmem, oryginalnością oraz spontanicznym podejściem do codzienności, a jednak nawet to zaczynało go jakoś męczyć. Zarabiał całkiem dobrze, pracował więcej, niż pozwalały na to przepisy, ale przecież w agencjach nie ma normowanego czasu pracy, bo trudno zmusić mózg, żeby był kreatywny dokładnie między dziewiątą a szesnastą.
– Mati, robimy dzisiaj burzę mózgów. Zaczynamy o dwudziestej przy naszym okrągłym szklanym stole. Najpierw zajaramy po jednym, żeby wyostrzyć wizje, a potem odpalamy zwoje – mówił na przykład Beniamin, jego szef, starszy zaledwie o trzy miesiące. – Będziemy to nagrywać, bo rano zazwyczaj nikt nie pamięta własnych pomysłów. – Puszczał do niego oko, a Mati tylko kiwał głową, że już się cieszy na upalony wieczór.
I faktycznie się cieszył, choć ta radość trwała zaledwie dwa lata. Z czasem nie chciało mu się nawet wstawać do roboty, ale niestety rachunki czekały, a na zupy i pierogi od matki nie mógł już patrzeć.
– Mamo, nie przynoś. Ja naprawdę się dobrze odżywiam – powtarzał jej przez telefon, zapijając makaron na zimno napojem energetycznym.
Matka nie słuchała, bo żadna nie słucha, doskonale wiedząc, że nie ma nic lepszego od domowej zupy na kościach. W końcu Mati się poddał, a obiady zaczął zanosić sąsiadowi.
– Kapuśniak? – Sąsiad miał siedemdziesiąt sześć lat i uwielbiał wszystko, co ugotowała matka Matiego. Cieszył się na te smakołyki jak dziecko urodzone w latach siedemdziesiątych, które dostało gumę Donald.
– Zdaje się, że z żeberkami nawet. – Mati podał mu słoik i jak zwykle dodał, że się spieszy. Lubił sąsiada, ale nie lubił z nim rozmawiać. Wydawało mu się wtedy, że czas staje w miejscu albo przysiada na starej kanapie, a co to za życie, które wpada w letarg.
Dzisiaj należało pędzić, gnać, skakać i wirować, wtedy w żyłach buzowała adrenalina, nogi same człowieka niosły i dni pędziły przed siebie niemal na oślep. Tylko wtedy można było poczuć wiatr na twarzy. Zupełnie jak podczas jazdy rollercoasterem. A ponieważ Mati coraz częściej odczuwał jakieś lęki i niepokoje, uznał, że musi pędzić jeszcze szybciej, żeby zostawić je za sobą.
– Może wpadniesz kiedyś na herbatę? – pytał z kolei sąsiad, co również było swojego rodzaju rytuałem. Mati bezradnie rozkładał ręce, że bardzo chciałby, ale niestety obowiązki wzywają, a sąsiad kiwał głową, że oczywiście doskonale to rozumie i że może następnym razem.
Który nigdy nie następował.
Dzisiaj w lodówce królowała pomidorowa z ryżem, którą matka podrzuciła mu wczoraj wieczorem. Na szczęście nie było go wtedy w domu, bo pewnie chciałaby, żeby zjadł przynajmniej jeden talerz. Ziewnął tylko, sięgnął po plasterek sera, który obficie polał keczupem i zaparzył sobie mocnej kawy. A potem chwycił słoik i poszedł wręczyć go sąsiadowi.
Mieszkali obaj w starej kamienicy na tym samym piętrze. Mati co prawda wolałby nowoczesny apartamentowiec, cały w szkle i metalu, i lokum z widokiem na miasto, z minimalną liczbą mebli i wielkim telewizorem, który wyjeżdżałby z podłogi i zamieniał pokój w minikino. Na razie jednak nie było go na to stać, więc przystał na mieszkanie po ciotce, siostrze matki, która zmarła kilka lat temu, zapisując swoje trzy pokoje ukochanemu, bo jedynemu, siostrzeńcowi. Ciotka nie miała własnych dzieci, więc całą miłość przelała na Matiego, czego podsumowaniem był testament.
Mieszkanie wymagało wielu zmian, które Mati naturalnie wprowadził. Wystarczy wspomnieć, że wyrzucił wszystkie stare meble i postawił na wystrój minimalistyczny, w myśl zasady im mniej, tym mniej.
Mniej mebli – mniej kurzu.
Na razie jednak Mati bierze słoik z zupą i idzie do sąsiada, narzucając na siebie kurtkę. Potem nie będzie już wracał do swojego mieszkania, bo żółty ser właśnie się skończył, więc skoczy gdzieś na śniadanie z dużym latte i croissantem wypełnionym bo brzegi lepką, słodką i orzechową czekoladą.
Sąsiad otwierał zazwyczaj po trzecim dzwonku.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Mati doszedł do siedmiu i naprawdę się zdziwił. Przyłożył nawet ucho do drzwi, ale nie usłyszał kompletnie niczego.
A potem po schodach weszła sąsiadka spod piątki (Mati nie znał imion ludzi, z którymi mieszkał, ale kojarzył twarze), spojrzała na niego trochę smutno, a trochę z oburzeniem, że o niczym nie ma pojęcia, i powiedziała po prostu:
– Przecież on umarł.
W tej właśnie chwili świat w końcu się zatrzymał. Wszystko stanęło w miejscu, sąsiadka spod piątki z niedomkniętymi ustami, przelatująca mucha, deszcz, który właśnie zaczął kropić, i tylko serce Matiego dudniło jak oszalałe. Ta śmierć wbrew pozorom wstrząsnęła nim zdecydowanie bardziej niż śmierć ciotki. Być może dlatego, że nie był na nią w ogóle przygotowany. W rękach trzymał słoik z zupą pomidorową z ryżem i kompletnie nie rozumiał, dlaczego ta zupa nie zostanie zjedzona. Dlaczego nie otworzyły się drzwi i pan… pan…
– Jak on miał na imię?
– Marian – odpowiedziała sąsiadka.
Dlaczego pan Marian nie uśmiechnął się na jego widok, nie uniósł brwi w zachwycie nad pomidorową z ryżem i nie zaproponował herbaty.
– Jak pani ma na imię? – spytał nagle Mati, sam nie do końca rozumiejąc po co.
– Lucyna, ale dlaczego pan pyta? – Spojrzała na niego zdziwiona.
– Lubi pani pomidorową z makaronem?
– Chyba z ryżem, o ile dobrze widzę – poprawiła go.
– Z ryżem – zgodził się Mati.
– Nie – odpowiedziała pani Lucyna i poszła na górę, mrucząc coś pod nosem.
Mati chciał jeszcze zapytać, kiedy to się stało i dlaczego, ale tylko postawił na wycieraczce słoik z zupą, jakby to był bukiet kwiatów, a potem zbiegł po kilka schodów naraz, wyszedł na coraz silniej padający deszcz