Natasza Socha

Zagubieni


Скачать книгу

nie chciało mu przyjść do głowy. Czuł się trochę jak podczas burzy mózgów – intensywne obroty, palące się zwoje i kompletna pustka w głowie. Usiadł więc dwa stoliki dalej, również zamówił smoothie, tylko bez jarmużu, bo go nie cierpiał, i nerwowo stukał palcami w blat stołu.

      Jak ją zaczepić?

      Jak zwrócić na siebie jej uwagę?

      Jak w ogóle zwrócić uwagę, kiedy nie wypiło się żadnego drinka, nie jest się w klubie i nie ma żadnego punktu zaczepienia?

      Wpatrywał się tylko intensywnie w jej plecy i z każdą kolejną minutą tracił wiarę w siebie. Ostatecznie Joanna wstała, tak jak poprzednio zostawiła drobne na stole i wyszła, nie oglądając się za siebie.

      – Kurwa – powiedział głośno Mati i natychmiast przeprosił dwie starsze panie, które aż się zagotowały z oburzenia.

      Mniej więcej dwa tygodnie później znowu miał to szczęście, że spotkał Joannę, oraz nieszczęście, że tym razem nie była sama. Towarzyszyła jej jakaś rozchichotana koleżanka, która opowiadała kretyńską historię o jednorożcu, śmiejąc się przy tym histerycznie.

      – Leżał taki porzucony wśród traw. Dmuchany jednorożec, biały z tęczową grzywą i ogonem. Prawie wpadł do wody niesiony wiatrem mazurskim, więc się rzuciłam, żeby go ratować. A wtedy słyszę: „kulwa, kulwa to moje!!!”. Potworek miał jakieś cztery latka i nie wymawiał „r”. Dobrze, że nie było z nim ojca, bo pewnie by mnie oskarżył o kradzież. A ja chciałam tylko pomóc.

      Joanna roześmiała się przyjemnie. Właśnie. Przyjemnie, a nie histerycznie i głośno, jak ta jej koleżanka. Mati był autentycznie wściekły. Co prawda nadal nie miał żadnego planu, ale nawet gdyby taki posiadał, to on na nic by się teraz nie przydał. Joanna była całkowicie pochłonięta rozmową z tym babskiem i nawet nie zamówiła żadnego smoothie, tylko zwykłą wodę i pączka. I wtedy Matiego olśniło.

      Zamówił zielone smoothie, a następnie podszedł do stolika dziewczyn, postawił szklankę przed Joanną i oznajmił:

      – Zapomniana porcja witamin.

      Następnie posłał jej jeden ze swoich czarujących uśmiechów i wyszedł z kawiarni, zastanawiając się, czy wszyscy słyszeli jego dudniące serce.

      A potem wszystko się całkowicie spieprzyło.

      Bywał tu niemal codziennie, w różnych porach i zawarł nawet układ z barmanem, żeby ten bacznie obserwował gości i dał mu znak, jak tylko przyjdzie Joanna. Tyle że ona nie pojawiła się od tamtego czasu nigdy więcej.

      Mati prawie słyszał dźwięk pękającego serca.

      Dlaczego to wszystko jest tak masakrycznie popieprzone?

      SONIA

      Piotruś Pan

      W jednym z odcinków Jasia Fasoli wybranka bohatera znacząco wskazała mu obrazek, na którym mężczyzna wręcza ukochanej pierścionek zaręczynowy. Jaś Fasola mrugnął, że wie, o co chodzi, i tydzień później jego dziewczyna dostała prezent. Wyżej wymieniony obrazek. Nie kryła oczywiście rozczarowania, więc chwilę później dostała maleńką paczuszkę, na której widok od razu poprawił jej się humor. W środku musiał być pierścionek.

      A był? Haczyk do zawieszenia obrazka…

      W związkach najbardziej bolą rozczarowania. Kiedy książę na białym koniu okazuje się co najwyżej stajennym. Kiedy oczekujesz wielkiego hurra, a dostajesz wielkie gówno. Kiedy ktoś oszukał cię, jeszcze zanim zdążył to oszustwo do końca wymyślić. Problem polega jednak na tym, że rozczarowanie jest konsekwencją ślepoty. Oczekiwań, że małpa napisze poemat, a ze spleśniałego jabłka wyczarujemy szarlotkę. Ktoś, kto raz oszukał, oszuka po raz drugi, jak również dwusetny, dlatego zanim znowu zaczniemy szlochać i wylewać żale, popatrzmy raz jeszcze na to, co wybraliśmy, i powiedzmy sobie głośno: K…wa, przecież to zwykły… – tu wpisujemy odpowiedni rzeczownik, adekwatny do stopnia rozczarowania.

      Sonia była fascynującym przykładem kobiety naiwnej, która milion razy wmawiała sobie, że nawet gówno świni może pachnieć jaśminem. Za każdym razem dawała się nabierać na te same teksty, te same anegdoty i metafory, i za każdym razem wierzyła, że właśnie teraz przeznaczenie postawiło na jej drodze ideał. Gdyby zebrała swoje łzy w jednym miejscu, z pewnością mogłaby nimi wypełnić wannę. Z każdym kolejnym kopniakiem czuła się wprawdzie słabsza i bardziej pozbawiona chęci do życia, a jednak ciągle dawała się nabierać. Sama nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jest tak bardzo łatwowierna. Dlaczego ufa każdej napotkanej osobie płci męskiej i jest przekonana, że tym razem w końcu trafiła na diament. Być może nie umiała i nie chciała być sama, wolała więc dalej próbować szczęścia z nadzieją, że kiedyś faktycznie na nie trafi.

      Jej ostatni książę okazał się wyrośniętym dzieckiem, idealnie jednak zakamuflowanym, przynajmniej na początku. Zaczepił ją kulturalnie w barze, do którego czasem wpadała po pracy, żeby napić się ciemnego, mocnego piwa. Nikt wcześniej jej tu nie podrywał, więc tym bardziej była zaskoczona, kiedy dosiadł się do niej nieco młodszy facet, z modną brodą i kokiem na głowie, w kraciastej koszuli i czarnych bojówkach. Lubiła ten typ, z jednej strony niby nonszalancki i naturalny, z drugiej – bardzo wnikliwie przemyślany.

      – Absolutnie nie mam zamiaru cię podrywać, po prostu nie chce mi się siedzieć samemu przy stoliku. Więc pomyślałem, że zaryzykuję – powiedział grzecznie i Sonia doszła do wniosku, że nawet fajnie to zabrzmiało. Z jednej strony zaczepnie, z drugiej oryginalnie.

      Skinęła zatem głową, że ona również nie ma nic przeciwko temu, a potem minęły jakoś dwie godziny na rozmowie o wszystkim i o niczym. Facet był od niej pięć lat młodszy, ale to tylko jej imponowało, studiował architekturę, a w przyszłości chciał projektować bajkowe cmentarze.

      To ją naprawdę zainteresowało.

      – Bajkowe? – upewniła się.

      – Wyobraź sobie miejsce, które z założenia jest smutne, ale czy jednocześnie powinno być przygnębiające? Osobiście nie lubię cmentarzy, bo od razu zmuszają człowieka do płaczu. Ja widziałbym je zupełnie inaczej. Białe, błękitne, z dużą liczbą drzew, z których zwisałyby lampiony. Oczywiście wszystko pod dachem, przeszklone, żeby do środka wpadało naturalne światło. W tle sączyłaby się muzyka, a lampiony zmieniałyby barwę w zależności od pory dnia. Nie byłoby sztucznych kwiatów ani zniczy, tylko motyle. Albo świetliki.

      – Prawdziwe? – zdumiała się.

      – Absolutnie. I wszędzie kwitłyby kwiaty. Przez cały rok.

      Sonia się uśmiechnęła.

      – Faktycznie, przyjemna wizja. Ja też nie przepadam za cmentarzem, zwłaszcza w listopadzie. Lubię wprawdzie ciepło bijące od palących się zniczy, ale one same są po prostu obrzydliwie. Plastikowe i tandetne. Kiedyś widziałam taki na baterie, który wydzwaniał Ave Maria. To było upiorne. – Wzdrygnęła się na samą myśl.

      Wizja rozświetlonych i ciepłych cmentarzy tak bardzo przypadła jej do gustu, że bez wahania zapłaciła za trzy piwa swojego towarzysza, a potem bez skrupułów zaprosiła go do siebie. W końcu oboje byli dorośli, nawet jeśli on miał pięć lat mniej. Rozpoczęli swój związek od seksu, który Sonia uznała za obietnicę czegoś lepszego (dlaczego – o tym później), od śniadania w łóżku, które zrobiła ona oraz od pożyczenia mu stówy na jakieś materiały na uczelnię. Chłopak (Bartek) zadomowił się u niej wyjątkowo szybko, co bardzo ją zauroczyło. Nie wspominał o żadnym docieraniu się, o tym, żeby się nie spieszyć, tylko spokojnie poznawać i może kiedyś podjąć jakąś bardziej długoterminową decyzję. On po prostu pewnego dnia przyszedł do niej z jedną małą walizką, którą natychmiast rozpakował, układając swoje rzeczy na półce w szafie Soni.

      Było