Józef Ignacy Kraszewski

Hrabina Cosel, tom drugi


Скачать книгу

Drezna.

      Na to marszałkowa składając ręce, wykrzyknęła przejęta wdzięcznością:

      – Szczęśliwą możesz się nazwać Maryniu kochana, mając tak troskliwego o twój spokój opiekuna.

      A po namyśle dodała:

      – Ośmielam się uczynić jeszcze uwagę, że pani Cosel, łaskami W. K. Mości uzuchwalona, nie łatwo kogo posłucha, należałoby kogoś wyprawić… kogoś takiego, coby umiał…

      – Wybierzcie panie kogo chcecie! – zawołał król trochę tą sceną znudzony.

      Zaczęto dziękować i rozpadać się przed N. Panem, okazującym tyle dobroci, tyle troskliwości.

      Marszałkowa miała już gotowego do téj wyprawy człowieka. Był to Francuz Montargon, przybyły z ks. Polignac'iem do Polski, który tu przy Bielińskich pozostał i wyrobił sobie tytuł szambelana J. K. Mości. Różnie mówiono o jego stosunkach z tym domem…

      Montargon znalazł się w pół godziny, gotów na rozkazy króla, który mu polecił stanowczo zawrócić z drogi hrabinę Cosel.

      – A jeśliby rozkazu W. K. Mości usłuchać nie chciała? – spytał Francuz – w takim razie co mam uczynić?

      Król stał chwilę zamyślony, wyraźnie kosztowało go to do czego został zmuszony.

      – Dam waćpanu w pomoc La Haye podpółkownika moich kawaler-gardów, i sześciu gwardzistów, zdaje mi się że to już wystarczyć powinno.

      Nie tracąc czasu posłano po pana La Haye, który z ust króla samego otrzymał dobitne rozkazy, i téjże nocy oddział wysłany przeciwko jednéj kobiecie bezbronnéj, wyruszył z pośpiechem nadzwyczajnym, gościńcem który wiódł z Warszawy do Drezna.

      A jak czułe były podziękowania, i jak wielka potém radość z odniesionego tryumfu!!.

      II

      Hrabina raz postanowiwszy widziéć króla i sama w obronie swéj stanąć przed nim, z małym dworem wybrała się w drogę chcąc pospieszyć tak, ażeby ją wiadomość o wyjeździe nie poprzedziła. Nie opuszczający jéj nigdy wierny Zaklika towarzyszył w téj podróży. Cierpiał on niewymownie nad losem swéj pani, ale w naturze jego było milczéć tém uparciéj, im więcéj bolał… Blady, wychudły, zczerniały, jechał przy wozie, spełniając rozkazy, niemy a zły.

      Przed wyjazdem z Drezna, Cosel kazała go zawołać do gabinetu.

      – Wszyscy mnie opuścili – odezwała się – nie mam nikogo, na kogobym liczyć z pewnością mogła.

      Spojrzała nań: Zaklika stał chmurny.

      – Czy i wy mnie porzucicie?

      – Ja? nigdy! – rzekł krótko.

      – Zdaje mi się że na wasz szlachetny charakter i poświęcenie dla mnie rachować mogę.

      – Zawsze – odpowiedział uroczyście Zaklika, dwa palce podnosząc do góry jakby przysięgał.

      – Chcę wam to co mam najdroższego powierzyć – odezwała się zniżając głos Cosel – powiedzcie mi, zaręczcie że chyba z życiem stracicie to co wam dam do przechowania, że nie dacie sobie tego wydrzéć siłą, że mi będziecie strzedz mego skarbu, honoru mego jak…

      – Jak relikwij – rzekł Zaklika znowu rękę podnosząc – niech pani będzie spokojną…

      – I nie trzeba by żywa dusza wiedziała o tém co złożyłam w waszych rękach.

      – Każe mi pani przysiądz?

      – Wierzę słowu.

      Trzeba jednak byś wiedział co masz strzedz. Mówiłam, będziesz stróżem honoru hrabiny Cosel. Gdy król mnie rozdzielił z mężem, dostałam na piśmie z pieczęcią jego przyrzeczenie że po śmierci żony mnie poślubi, że wejdę w prawa małżonki. Inaczéj nie zgodziłabym się nigdy na takie życie. Teraz usiłować będą mi wydrzéć to przyrzeczenie, którego złamanie króla okrywa sromotą; mogą się targnąć na mnie, ale ust mi nie odemkną, ale mnie torturami nie zmuszą do wydania gdziem to pismo złożyła. Zamurować je? mogą mnie wygnać; zakopać? mogą mnie oddalić: na sobie nosić nie jestem pewna.

      To mówiąc Cosel otwarła szkatułkę hebanową, sadzoną srebrem i kością słoniową, ze szkatułki dobyła pudełko złote, a z niego woreczek skórzany opieczętowany ze sznurem jedwabnym.

      – Ty mnie nie zdradzisz? – odezwała się patrząc mu w oczy.

      Zaklika upadł na kolana i łzy mu spadły na wąsy, pocałował podaną rękę, pochwycił oglądając się woreczek który złożył prędko na piersiach i odezwał się głosem stłumionym:

      – Chyba z życiem go utracę.

      Cosel prędko zamknęła szkatułkę.

      – Jedziemy w drogę – dodała – nie wiem co się w niéj przytrafić może, a może zdarzyć się i najmniéj spodziewane i najgorsze, trzeba byś miał pieniądze zawsze.

      Dała mu zielony worek ze złotem.

      – Do rachunku – rzekł Zaklika.

      W kilka godzin potém Cosel z nabitemi pistoletami, które ją nigdy nie opuszczały, ruszyła w drogę.

      Podróż aż do Widawy, małéj mieściny na pograniczu Szlązka, szła szczęśliwie i szybko. W Widawie musiano się zatrzymać dla spoczynku, hrabina znużona kazała robić obiad naprędce i zajęła najlepszą, prawie jedyną gospodę. W drugim jéj końcu stało dziesiątek koni jakiegoś oddziału trabantów, który jak się domyślano, do Saksonii musiał powracać. Zaklika straż pełnił u drzwi. Montargon i la Haye zjawili się przed nim, prosząc aby ich zameldował hrabinie, którą spotkawszy w drodze przypadkiem, radziby jéj złożyć uszanowanie.

      Piérwszy z nich znajomym jéj nawet nie był. Zdziwiła się niepomału hrabina, gdy jéj Zaklika to oświadczył, nawykła od niejakiego czasu do tego iż wszyscy od niéj stronili. Na myśl jéj nie przyszło żadne niebezpieczeństwo, kazała prosić.

      La Haye był człowiek grzeczny i z dworem obyty, umiał się znaleźć.

      Hrabina Anna pomimo niepokoju i serca ucisku nawykła do poskramiania swych uczuć, usiłowała odegrać rolę spokojnéj a nawet wesołéj. Przyjęła oficerów grzecznie, uprzejmie bardzo, aże pora obiadowa się zbliżała, prosiła ich na skromny swój posiłek podróżny.

      W czasie obiadu rozmowa szła dość swobodnie, ku końcowi Montargon który swe posłannictwo miał na sercu, począł opowiadać o Warszawie, o tém, o owém i zwrócił się do hrabinéj:

      – Zdaje mi się – rzekł – że pani się niepotrzebnie w podróż tę wybrała. O ile my wiemy, król mocno zajęty i bodaj czy go to nie oburzy i nie rozgniewa. Możesz pani być wystawioną na nieprzyjemności.

      Cosel na te słowa zmarszczyła brwi, cofnęła się z krzesłem od stołu.

      – Jakto? pan! pan mi będziesz dawał rady? pan masz lepiéj znać króla nademnie i moje położenie i to co mi czynić wypada?

      Zmieszał się Montargon.

      – Pani daruje – wybąknął.

      – Nie daruję panu tego – zawołała Cosel – bo to jest i niezręczność i niegrzeczność. Dajże mi waćpan pokój z radami, których ja od niego nie potrzebuję.

      Montargon pobladł, skrzywił usta.

      – Odemnie pani hrabina w istocie anibyś mogła rad potrzebować, anibyś ich powinna słuchać; ale gdybym miał polecenie od króla J. M.

      – Od króla? – zawołała Cosel.

      – Tak jest.

      – W takim razie nawet nie czuję