Józef Ignacy Kraszewski

Hrabina Cosel, tom drugi


Скачать книгу

przygotowaną. Tego papieru, jak go nazywasz, odebrać mi nie mogą, bo go niémam: jest w dobrych i pewnych rękach. Spodziewałam się i téj w końcu nikczemności… złożyłam go w miejscu bezpieczném.

      Glasenapp długo patrzała na nią, chciała widocznie z oczu wyczytać czy prawdę mówiła, ale Cosel była nieprzeniknioną gdy chciała… osłoniła się dumą i spokojem udanym, choć czuła w sobie wrzenie oburzenia i gniewu.

      Łatwo jéj było poznać i domyśléć się, że Glasenappowa dlatego tylko rozpoczęła od plotek złośliwych, aby obudzić zaufanie, że wysłano ją aby się czegoś dowiedziéć; że była szpiegiem Watzdorfa lub Flemminga. Nie mogli wysłać ani gorszego, ani mniéj obudzającego zaufania…

      Zabiegi całe na nic się nie przydały, Cosel zimno wysłuchawszy zwierzeń i przestróg, dała jéj z niczém powrócić do Drezna.

      Zaledwie powóz który ją tu przywiózł oddalił się nieco, gdy hrabina kazała zawołać Zaklikę.

      Ten zawsze był w pogotowiu.

      Obawiając się podsłuchaną być we własnym domu, Cosel wyprowadziła go na podwórzec i usiłowała tak prowadzić rozmowę, aby się ona wydała rozporządzeniem tyczącém domu i ogrodu…

      Zaklika myśli jéj zgadywał.

      – Jesteśmy tu szpiegowani – odezwała się – prawda?

      – Dokoła, nawet w domu za nikogo ręczyć nie mogę – odpowiedział wierny sługa.

      – Można ich oszukać? – spytała.

      – Gottlieb tu na czele – począł Zaklika – zdaje mi się że on do miasta jeżdżąc po zapasy domowe, raporta odwozi. Lecz nie mądry jest i spoić go łatwo, a zwiéść jeszcze łatwiéj…

      – Gottlieb? – zawołała hrabina.

      – Tak, właśnie ten, który się najwięcéj z miłością swą dla pani uprzykrza… radby ażeby się go nie obawiano.

      – W mieście wszyscy cię znają? – zapytała cicho Cosel.

      – E! wielu zapomniało już o mnie – podchwycił Zaklika – a dla innych toć się i trochę zamaskować łatwo.

      – A masz-że od kogo zasięgnąć języka?

      – Gdy muszę, znajdę… – rzekł wezwany.

      Po tych wstępnych pytaniach, Cosel jakby dreszczem przejęta, drgnęła.

      – Niéma tu już bezpieczeństwa dla mnie – rzekła – muszę uciekać, ale jak? tobie ufam jednemu; mów, jak?

      Zamyślił się Zaklika i milczał.

      – Trudno – mruknął – ale gdy musimy.

      – To nie dosyć – kończyła Cosel – ja muszę zabrać z sobą co mam najdroższego, co stanowi dziś majątek cały. Musimy uwieźć klejnoty, pieniądze, bo to co tu zostanie, będzie ich łupem: zabiorą wszystko.

      Ani słowa na to zwierzenie się nie odpowiedział Zaklika: potarł czoło, targnął wąsa, spuścił w dół oczy.

      – Mów pani – rzekł widząc że Cosel czeka.

      – Czy mi zaręczysz że dobiegnę przed pogonią za granicę..?

      – Co w ludzkiéj mocy, zrobimy. Zaklice pot kroplami na czoło wystąpił, widać było że niepokój go dręczył, że się lękał a nie chciał wydać z bojaźnią.

      – Dawno to uczynić trzeba było wprzód – rzekł ucinając mowę, bo nie nawykł długo się wyrażać – ale co się nie zrobiło, o tém mówić już niéma co: trzeba czynić co teraz mamy przed sobą.

      Złamał palce gniotąc je biédny człek, aż kości trzeszczące w nich słychać było; chmurne czoło namarszczył, stąpał z nogi na nogę. Cosel patrzała nań z trwogą i ciekawością, ten człowiek cały w sobie, energiczny, silny, mało mówny, po wypieszczonych ludziach do jakich była nawykła, na których spuścić się było niepodobna, dziwił ją, zdumiewał, lecz cieszył. Czuła w nim człowieka.

      Rajmund wyglądał dziko prawie, zamyślił się, nasępiwszy brwi…

      – Nocą pojadę do miasta – rzekł – ja tu w domu mało się pokazuję i tak; nie każ mnie pani wołać aż sam przyjdę, będą we dworze sądzili żem się zamknął, co nieraz bywało. Mam łódkę skrytą w krzakach pod wyspą, spuszczę się Elbą… Napowrót więcéj czasu potrzeba pod wodę, ale i na to się znajdzie sposób. Co tam zdołam się wywiedziéć u dworu… zobaczę… Trzeba obmyśléć i resztę; wyjazd, to nie mała rzecz…

      Mówiąc tak urywanemi słowy wzdychał. Cosel zobaczyła w téj chwili krążącego z dala Gottlieba, który już się mógł czegoś domyślać z dłuższéj rozmowy i zaraz skinęła na niego.

      Niemiec skwapliwie się przysunął.

      – Ja sądzę – nieprawdaż Gottlieb – że z Pillnitz wcale piękny kąt można zrobić… Chciałabym miéć ogród, chciałabym miéć kwiaty, bo pewnie się ztąd nie rychło ruszę. Jeśli będziecie w mieście, to wy mi ogrodnika nastręczcie, bo Polak któremu to chciałam polecić, wymawia się że nikogo nie zna.

      Gottlieb spojrzał na panią i na Polaka, jakby pragnął odgadnąć czy to prawda była; skłonił się i zaczął mruczéć szybko, zaklinając że dla swéj najdroższéj pani zrobi wszystko.

      Na tém się narada skończyła, Cosel poszła do domu… Gottlieb uczepił się jeszcze Zakliki, aby co z niego wyciągnąć. Nad wieczorem Polak, jak go tam na dworze zwano, zniknął. Obudziło to podejrzenie szpiegów, probowali drzwi: zastali je wewnątrz na rygiel zamknięte. Mieszkanie było na dole od ogrodu, podkradziono się więc pod okno. Naprzeciw niego stało łóżko, a na niém widać było ogromnego chłopa wyciągniętego, w ubraniu w jakiém chodził i twarzą obróconego do ściany. Uspokoili się więc szpiegi, iż w domu był i dali mu spać do syta. Nie było téż co robić. Czarna noc zapadała powoli, tylko czerwony odbrzask nieba zachodniego w wodach Elby się odbijał, gdy Zaklika łódkę pocichu odwiązawszy od kółka u którego była przymocowaną, wsunął się w nią, odepchnął od brzegu i pochyliwszy puścił ją z wodą. Prąd rzeki szybko ją ku Dreznu unosił. O téj porze łodzi prawie nie spotykało się na Elbie, i znać ją było dobrze potrzeba, ażeby nie wpaść na mielizny i kamienie. W czasach gdy jeszcze błądził niczém nie zajęty po okolicach Zaklika, pływał wiele i żeglugą się bawił, tak że po za Pillnitz ku Pirnie i daléj znał wszystkie rzeki załomy i mielizny. Noc go więc czarna wcale nie ustraszała, a w kilka godzin ujrzał już najprzód światełka przedmieść rozrzuconych u brzegów, potém jakby jasną łunę nad zamkiem świecącą, bo na zamku zabawa była i illuminacya.

      W Dreźnie będąc na dworze Cosel, Zaklika miał zręczność wielu tam poznać ludzi; serce go ciągnęło raczéj ku stojącym w cieniu i na boku, niż do tych co błyszczeli wśród przedpokojów i wmieszani bywali do intryg, lub im posługiwali. Znajomych i przyjaciół miał wielu. Nim dopłynął myślał teraz ciągle do kogoby się udał.

      Na dworze który nieustannie pieniędzy potrzebował, gdzie klejnoty garściami pięknym paniom sypano; handel pieniędzmi i klejnotami był jedną z potrzeb powszednich.

      Miał król kredyt na znaczniejsze summy w Wiedniu u Oppenheimerów, w Berlinie u Liebmana, w Dreźnie dostarczycielami i pośrednikami było dwóch izraelitów wielce znanych miastu, z których jeden nawet grał pewną rolę i trzymał dom otwarty a żył z przepychem. Byli to sławni Lehmann Berendt i Jonas Meyer…

      Ostatni przybył tu z Hamburga w r. 1700 w początkach panowania Augusta i przekonawszy się, iż znajdzie wiele do zrobienia, przy takim wiekuistym na pieniądze głodzie, osiedlił się w Dreźnie. Piérwsza to była wexlarnia i bank w tém mieście, na który król pono dał mu dom, zwany Starą Pocztą, a naówczas