chłodzie nocy. W ostrym powietrzu czuć było pierwsze tchnienie wiosny. Przy ogniu brańcy gotowali biedną strawę. Nie dla wszystkich była ona jednakowa. Pospólstwo, a zwłaszcza mężczyźni dostawali mało, wybranym niewiastom i dzieciom straż przydzielała więcej pożywienia, aby je utrzymać przy zdrowiu i siłach.
Tego wieczora Elżbieta i Ludmiła dostały duży garnek mleka i kawał baraniny. Mięso upiekły na rożnie wystruganym z jakiejś twardej gałęzi. Nakarmiły Jasia, a potem, kiedy część ludzi posnęła, zaprosiły do ogniska kilku brańców, którzy, ich zdaniem, mieli najświeższe informacje. Mężczyźni rzucili się na pieczeń z iście wilczym apetytem. Jaś usnął w objęciach matki. Wasynga, siedząc opodal, kiwał się i udawał, że śpi. Ognisko migotało przy podmuchach wiatru, szum Dniestru dolatywał jak tłumione łkanie. Jeńcy rozmawiali półgłosem.
– Zostałem wzięty pod Chmielnikiem w samą białą niedzielę – powiedział młody, wynędzniały giermek Sylwester. Miał głowę obwiązaną pokrwawionymi szmatami.
– To w kilkanaście dni po bitwie pod Turskiem35 – zagadnęła Ludmiła.
– Tak. Jeszcze tam, pod Turskiem, to nieźle się udało. Już my wszyscy myśleli, że to szelmostwo na dobre sobie poszło. Jak przepadli w Puszczy Strzemeskiej, tak i oko wykol, a Tatara nigdzie nie widać. Jednakowoż wojewoda Włodzimierz zbierał, kogo mógł…
– I któż tam był? – zainteresowała się Elżbieta. Nie śmiała pytać wprost, bo nieraz już dostrzegła, że przez litość tajono imiona poległych mężów i braci.
– Niewielu, niewielu, ale wszystko tędzy rycerze i porządne giermki. Stali my w kupie i pilnowali drogi do Krakowa. Co tam drudzy robili, nie wiem, alem ja bił się za trzech. Jużem trzy dusze pogańskie wysłał do Belzebuba, a tu ni stąd, ni zowąd jakiś okropny Tatarzyn, jak mnie nie łupnie siekierą w łeb, to siedem kościołów stanęło mi w oczach. Rymnąłem z konia i dalej nie wiem już, co się działo. Może to i lepiej, bo działy się złe rzeczy. Najlepsi wyginęli.
– Kto? – dopytywała się Elżbieta.
– A no kto! Najprzód sam wojewoda krakowski, Włodzimierz.
– Zginął – westchnęła Ludmiła. – Szkoda. Widziałam go w ciężkich godzinach, nic go nie mogło złamać.
– Cóż chcecie? Wszystko się w końcu łamie. Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. A oberwało się i drugie ucho; zarąbano wojewodę sandomierskiego, Pakosława.
– A kto zginął z rycerzy, ze starszyzny?
– O święci pańscy! Jak tu się doliczyć? – zastanawiał się giermek. – Zaraz, czekajcie. Zabity podobno Krystyn z Niedźwiedzia… Wojciech Stampoczyc to na pewniaka, samem widział. I różni jeszcze sławni: Grabina, Mikołaj Witowie… Sulisław…
– Boże! – krzyknęła Elżbieta, podrywając się gwałtownie.
Przestraszony Jaś otworzył oczy i zaczął płakać. Wielu śpiących podniosło głowy. Powstał szmer. Wasynga zerwał się i wrzasnął:
– Spokój! Cicho siedzieć!
Po chwili wszystko przycichło. Elżbieta ukryła twarz w dłoniach i pogrążyła się w niemej rozpaczy. Ludmiła pochyliła się w stronę giermka i szepnęła:
– To był jej mąż.
Blady, łagodny staruszek Szymon, który siedział po drugiej stronie ogniska, uśmiechnął się lekko i wtrącił:
– Ten pachołek po próżnicy napędził wam strachu. Tego Sulisława nie mogli tam zadźgać, kiej potem. W kilka niedziel później ja go na żywe oczy widział pod Legnicą.
– Naprawdę?! – zawołała Elżbieta ocucona tą wieścią. – To był Sulisław z Żegnańca? Między rycerstwem jest kilku Sulisławów…
– A tego to ja już nie wiem, czy on z Żegnańca, czy z Różańca. Wiem jeno, że bił się okrutnie i wyszedł żyw i cały. Potem ludzie gadali, że z królem Bolesławem pojechał na Morawy.
– O, dzięki Bogu! Masz ojca – rzekła drżącym głosem Elżbieta, przytulając i całując rozespane dziecko.
Tymczasem giermkowi pilno było dokończyć przerwaną opowieść.
– Jak otwarłem oczy i zobaczyłem, żem jeszcze na tym świecie, tom się nie mógł nadziwić. Rogata musi być we mnie dusza, kiedy nie uciekła przez dziurę, którą mi w głowie wywiercono. Leżałem na twardym wozisku, przy mnie pełniutko rannych. Jakieś poczciwe niewiasty, także w niewolę wzięte, opatrywały nam rany, przykładały zimną wodę. Alem się nacierpiał, kiedy wozy trzęsły po kamieniach. I tak w samą kwietniową niedzielę, zamiast iść po śliczną palmę do katedry, zajechali my pod Wawel w łykach.
– Dopiero okropności musiały się dziać tam, w Krakowie – stwierdziła Elżbieta.
– Ja myślał tak samo i nie śmiał oczu otworzyć. A tu krakowczyki wypłatali Tatarom zapustnego36 figla. Wynieśli się na bory i lasy z całym ochędóstwem37. Królestwo, a z nimi dwór, zabrało z zamku skarbiec i pojechało gdzieś za góry. Księża zabrali wszystkie kosztowności z kościołów, a mieszczuchy zapakowali, co mieli, na wózki i przepadli. Kiedy my wjechali do miasta, było puściuteńkie. Jednakowoż, jak zaczęli przetrząsać, macać, tak i znaleźli żywą duszę – zamurowanego pustelnika.
– Ojca Pawła – zawołały jednocześnie obie niewiasty.
– A tak, ojca Pawła. Właśnie nas Tatarzyska pędziły przez miasto, kiedy na placu targowym czterech łotrów ciągnęło ojca Pawła do chana, który siedział pod kościołem Panny Maryi. Pustelnik wyglądał osobliwie. Był całkiem bielusieńki, aż bił w oczy. Broda po pas wisząca jak obłok, włosy roztrzęsione wokół głowy jak korona gwiaździsta, twarz i ręce jak śnieg jasne, wszystko białe a białe. Czy to wieczne posty i ciemnice tak go wychłodziły, czy to świętość ubrała go już w takowe anielstwo, nie wiem, ale i pogany patrzały na niego, jakby na cudowne zjawisko. Chan, jeno spojrzał na ojca Pawła, zaraz wpadł w jakoweś pomieszanie. Zaczął oczy spuszczać, kręcić się, namyślać, potem rękę wyciągnął i powiedział: „Odprowadźcie tego człowieka tam, skąd wyszedł. Nie róbcie mu nic złego. Ten człowiek już nie należy do nas, ale do Boga”. I my na własne oczy obaczyli, jak ojciec Paweł nazad wszedł do swej komórki. Tatarzy nie śmieli go dotknąć, a my płakali z radości – zakończył giermek, widząc, że uśpił ostatnich słuchaczy.
Po kilku dniach pochodu nastał odpoczynek, i to odmienny od poprzednich. Porozbijano wielkie wojłokowe namioty, straże zaczęły klasyfikować jeńców według wieku i przydatności. Gruchnęła wieść, że właśnie tu nastąpi podział niewolników. Na wszystkich padł śmiertelny strach. Dotychczasowa niewola wydała się niczym w porównaniu z tym, co dopiero miało się zdarzyć.
W ogromnym zamieszaniu, jakie towarzyszyło porządkowaniu obozowisk, powstawały śmiałe przedsięwzięcia. Wielu jeńców podjęło próbę ucieczki, zwłaszcza tych młodszych i silniejszych. Tylko fale Prutu na ziemi i obłoki na niebie wiedziały, czy dopłynęli do drugiego brzegu i czy doszli kiedyś do swoich. Wśród uciekinierów był giermek Sylwester.
Ludmiła chciwie zbierała wszystkie wieści. Najzuchwalsze zamiary snuły się w jej myślach. Nawet Elżbieta, owa wiotka, drżąca istota, gotowa była na wszystko. Całymi godzinami mogły wynajdywać i obmyślać tysiączne sposoby ucieczki, ale najczęściej kończyły rozmowę przygnębione i zniechęcone. Po głębszym przemyśleniu każdy plan okazywał się niewykonalny. Pewnego wieczora Elżbiecie wpadł do głowy nowy pomysł:
– A może tak wciągnąć w nasz spisek Wasyngę?
Na