Józef Ignacy Kraszewski

Chata za wsią


Скачать книгу

nie wiem, ale domyśléć się łatwo: twój ojciec musiał ją spalić.

      Motruna smutnie spuściła głowę.

      – Wiész – rzekła pocichu i oglądając się – zawczoraj Hryhor Skorobohaty przysłał znowu swatów do mnie; ojciec wziął mnie do komory i zagroził, jeśli ich odeślę, ale nic nie pomogło; powiedziałam że nie chcę… Wieczorem jak szalony wyleciał gdzieś wziąwszy z sobą krzesiwo z kaletką. Tknęło mię zaraz, że to będzie nieszczęście, poszłam płakać na ogród; aż w godzinę widzę dym na górze przy cmentarzu, a tu i ludzie powybiegali, patrzą, wołają: pali się chata cygańska! Musiałam skryć się, bo na mnie patrzali wszyscy, a ja aż ryczałam z płaczu.

      Nieprędko powrócił ojciec, trzęsący się czegoś, gniewny, położył się nie jedząc wieczerzy, nakrył kożuchem i dodziśdnia choruje!

      Motruna ciężko westchnęła.

      – Oj, na biedęto naszę – dodała po chwili – przystaliśmy do siebie, na biedę i niedolę… ale tak nam sądzono! Duszy nie odebrać kto ją raz dał komu… Już i to nie na los, kiedy ojciec nie błogosławi, a przeklina…

      – Słuchaj – rzekł cygan biorąc ją za rękę cały wzruszony – jeśli tobie strach mojéj doli i ojcowskiéj klątwy, powiédz słowo Motruno; ja choć cygan mam sumienie: gubić ciebie nie chcę, pójdę ztąd!

      Motruna czarne oczy podniosła na niego, ocierając je z łez fartuchem.

      – Duszy nie odebrać, kto ją raz dał – powtórzyła – nie czas nam się powracać! Wola Boża! sądzono!

      – Niech ci Bóg płaci za poczciwe słowo – odparł silniéj coraz przejmując się Tumry – nie pożałujecie tego, coście dla mnie zrobili. Pokażę wam, że cygańskie ręce żelazne i siła żelazna; nie dadzą mi tu rady ani bieda, ani ludzie… Widzisz Motruno, znowu szedłem z toporem do lasu; pocznę chatę nową, i da Bóg prędzéj ją i lepiéj dokończę, niż pierwszą; nie przepadniemy!

      To mówiąc chciał ją uścisnąć, ale Motruna spojrzawszy nań tylko, jakby przelękniona, rzuciła się ścieżynką na pola wiodącą.

      – Bracia na łanie czekają na obiad; trzeba spieszyć. Twój bochenek chleba pod kamieniem, gdzie zawsze!

      I kiwnęła mu głową oglądając się długo, nim znikła w krzakach kaliny.

      Cygan postał chwilę w miejscu, a potém zapomniawszy chleba, puścił się w las na robotę. Doświadczenie dawało mu teraz wprawę, któréj nie miał rozpoczynając piérwszą swą lepiankę; lepiéj potrafił wybrać drzewo, ociosać, zręczniéj się do kłód grubszych zaprzęgał i ścieżki wypatrzył mniéj strome, gdy je ciągnąć przyszło. Wszakże nie na wiele przydała mu się ta umiejętność: sił jego podwoić nie mogła, ani lepianki pokaźniejszą uczynić. Znowu ją rozpoczął klecić z takich samych kawałków, równie niezgrabnie, prędzéj tylko trochę; a podzielił tak pracę, że wprzód wszystko wyrąbał w lesie, co mu potrzebném być mogło i w bezpieczném miejscu ukrył, potém dopiéro rozpoczynając ściągać materyał na grunt przeznaczony.

      W kilka tygodni stos drzewa leżał już naprzeciw cmentarza, a cygan opaloną górę skopywał znowu na ściany lepianki. Przechodzący ze wsi zastanawiali się kiwając głowami i nie wierząc oczom swoim; tak im się upór i przemysł cygana niepodobnemi do prawdy wydawały. Stare baby szeptały między sobą, zdaleka palcami wskazując ziemlankę rozpoczętą.

      – Niedarmo cygan! On coś zna!

      Posądzono go o pomoc szatana, a myśl ta przyjęła się łatwo u wszystkich; nawet biédna Motruna choć głową potrząsała słysząc o tém, zalękła się trochę. Ale serce, które wytłómaczy co zechce, rozpędziło tę bojaźń chwilową.

      Stary Lepiuk tymczasem leżał chory ciągle, nie wstając z tapczana i przekleństwami okrutnemi ścigał córkę, ile razy mu się nawinęła na oczy. Nie śmiał on nawet dotąd nikogo zapytać o cygana: tak go jątrzyła myśl sama, że mógł, pomimo spalenia chaty, pozostać.

      Któréjś niedzieli nareszcie przyszli do niego w gości dwóch sąsiadów i siedli przy chorym, rozpytując go, co mu było, a radząc po swojemu, to żydówki znachorki, to baby co zamawiać umiały. Lepiuk słuchał tylko nic nie odpowiadając; po godzinie jakoś się trochę rozruszawszy, posłał po flaszkę wódki, wychylił kilka kieliszków: błysnęły mu oczy, wstał z tapczana.

      – A co tam słychać na wsi? – zapytał schrzypłym głosem.

      – Co ma być słychać – rzekł Skorobohaty – co zawsze: pańszczyznę pędzą a pędzą, ludzie stękają, chleba niewiele a biédy dosyć.

      – Czemużbo nie powiecie – przerwał mu drugi – o cyganie, ta to jest czego posłuchać!

      Lepiuk się wstrząsnął i drżącą ręką sięgnął po wódkę, któréj trzeci kieliszek wychylił.

      – O cyganie? o cyganie? – pomruczał oglądając się w koło – a no gadajcie, kiedyście o téj bestyi już mówić zaczęli. Czy jeszcze jest we wsi?

      – I jest i nie słychać żeby się wynosił – rzekł Skorobohaty. – Wszyscy mówią, że coś zna, i to pewna. Myśleliśmy, że jak mu się spaliła ziemlanka, plunie do licha i Stawisko porzuci; a on już drugą począł stawiać!

      Lepiuk się zerwał z tapczana, klnąwszy nieprzytomny z wielkiéj złości po cygańsku; czego się strzegł, i chyba w największym gniewie wyrwał mu się ten głos staréj natury.

      – Bynka ciawa! (diabli syn).

      Zaledwie słowa te usłyszał, ochłonął i usiadł znowu, patrząc przerażony, czy go zrozumiano; trząsł się cały, ale uśmiechem nadrabiał.

      – A to prawda! – skręcił nagle – że cygan twardy! Drugiby i nie pomyślał probować! Napatrzyłem się ja, jak belki z lasu samołużkiem ciągnął, lub na plecach nosił; myślałem, że mu oczy ze łba wylizą, a krew nosem buchnie; ale nie! jeszcze się drugi raz zaprzągł do swego! No! no! uparta natura!

      Słowa te wyrzekł szybko, chcąc widocznie omamić udanym spokojem swoich gości, ale nadto był gniewny, żeby się zdobył na malowaną obojętność.

      Oczy mu latały pod brwią, zapalone niecierpliwém rozdrażnieniem, pierś szybko się wznosiła, dłoń miotała jak w febrze.

      – Ej! połóżcie się lepiéj – rzekł wstając Skorobohaty – nie jesteście jeszcze zdrowi, to zaraz widać: z chorobą nie ma co żartować. Komu jak komu, a nam starym najmniéj.

      Pożegnali go gospodarze i odeszli. Lepiuk się położył mrucząc. Wieczór przeszedł w milczeniu posępném, noc nadchodziła i spać się już kładziono w chałupie, gdy stary począł jęczéć i stękać.

      Przybiegła córka, ale ją odepchnął z przekleństwem i silnym głosem zawołał starszego syna. Zaświecono łuczywo, wszyscy się zerwali na nogi: synowie, najmici, kobiety i dzieci.

      – Co tobie ojcze? – spytał starszy przybliżając się.

      – Co? – rzekł powtarzając pytanie zwyczajem ludu Lepiuk – ot pora przyszła umierać; i, żebyż pora! ale bez pory skończyć muszę! Niechaj Janko jedzie po księdza… a ty słuchaj, co ci powiem.

      Obejrzał się po izbie brew zmarszczywszy.

      – Won baby! – zakrzyczał…

      Kobiéty usunęły się do sieni i alkierza, on sam pozostał z synami.

      – Wiecie – zawołał – że Motruna pokochała się z tym cyganem… Jam mu chatę spalił, nic nie pomogło: buduje się słyszę i siada czyhać na nią. Ja sam jestem cygańskiego rodu – dodał ciszéj i oglądając się po izbie – ale nie chcę krwi