Józef Ignacy Kraszewski

Chata za wsią


Скачать книгу

szaremi, gdybym od nich odeszła.

      – Popsułaś mi się Aza, popsuła: mówisz to nie po cygańsku – rzekł grożąc Aprasz. – A nam czas daléj, bo zgnuśniejem i nie ma już tu co robić: wszystek trast (żelazo) wykuty… Kto wié, może ci już żal twojego panicza?

      Stary rozśmiał się z gniéwem stłumionym.

      – A może i żal – odparła dziewczyna spokojnie dumając – choć doprawdy, wierz mi stary, chyba litość tylko i żal. Biédne to stworzenie, któremu świata nie ma jak ślepemu z urodzenia; on już swoje przeżył, nim mu broda porosła. A takie to znędzniałe, tak biédne, tak schorowane i nudne! Co on pocznie gdy mnie nie będzie?

      – Co? znajdzie drugą! – rzekł stary ruszając ramionami.

      – Takiéj drugiéj nie znajdzie – zawołała trzęsąc głową cyganka. – Jam go zrozumiała, jam go umiała trzymać na wodzy i podniecać, a kto inny nie potrafi.

      – A! myślałabyś z nim zostać! – przerwał Aprasz z błyskiem oka, jakby zgadywał dziewczynę.

      – Ja? zostać tutaj! tu! tu! Ojcze! ej, jakbo wy mnie nie znacie – żywo obruszyło się dziéwczę. – Zostać z tym trupem zamkniętą między czterema ścianami, żeby mnie jutro wygnał, gdy dla niego nie będę ciekawością i potrzebą? Oj nie! nie, stary: zrzucę ja te świecidełka i pójdę w świat z wami. Życie mi to dojadło, dzień do dnia tak podobny, jak dwie paciorki, godziny wloką się jak konie kulawe, człowiek czuje, że drętwieje i usypia. A jednak co powiész stary? – żal mi będzie i téj chaty; poniosę ztąd z sobą dumę w świat, dumę długą, długą aż do starości może…

      – Oj dziéwczę! dziwne z ciebie stworzenie – pokiwał głową Aprasz. – Jam nigdy nie wątpił przecie, że gdy namiot zwinę, a kakabią (kociołek) na wóz włożę, ty wylecisz ze dwora, i pobiegniesz boso za nami: boś ty prawa romów ciaj (cygańska córka). Gorzéj podobno z Tumrym…

      – No? a co się z nim stało?

      – Tydzień jak mu ostatni rok czeladnictwa wyszedł i porzucił szatrę, nie kiwnąwszy mi nawet głową za mandru i toń (chléb i sól), za przytułek i naukę.

      – Poleciał sam w świat?!

      – O! nie, pokochał się tu podobno w dziewczynie ze wsi, i czeka tylko naszego odejścia, żeby tu stale osiąść. Jemu nigdy nie smakowała wędrówka; ma taki białą krew w sobie, korci go siąść i drzémać. Ale nie tak mu łatwo pójdzie jak on sobie myśli; ojciec dziewczyny sam podobno Errumansel, za nic mu córki nie da: i zaklął się na siwy włos swój, że póki żyw, nie pozwoli na małżeństwo. Dziewczyny uprowadzić nie może, bo gdzieżby z nią sam poszedł? Zginie Tumry jak szukela (pies).

      – A szkoda go, stary! Oj! szkoda nam!

      Szkoda? co za szkoda? Chce przepadać, niech łbem idzie na dno: nam ciężéj będzie bez jego rąk, ale lżéj bez jego złości i uporu. No! i ty Aza gotuj się w drogę; a żebyśmy biedy nie mieli, żeby nas nie gonili: porzuć tam co ci twój panicz podarował, ubierz się w swoje łachmany i daléj w świat!

      – Tak! w świat! w świat! daléj a daléj! – powtórzyła cyganka, kryjąc twarz w ręce splecione. – Zawsze daléj i daléj bez końca, do ostatka, do śmierci i po śmierci nawet…

      – E! babo! egaszi! (kobieto) – krzyknął Aprasz – nie stękaj: wstydziłabyś się. Tyle twojego, coś dzień jaki nędzny odkradła; dosyć stać i w puch wrastać – w drogę! w drogę!

      – Jutro! – żywo odpowiedziała dziewczyna zamykając okno – jutro!

      – Pamiętaj! jutro!

—–

      Nazajutrz z rana jeszcze Aza była we dworze pana Adama, a już szatra cyganów znikła z wygonu: już werden (wóz) ładowano, dzieci dźwigały kociołki i młoty, podając je staremu, kobiety zwijały plasty (kołdry, pokrycia), a milcząca matka patrzyła na te przygotowania suchém okiem nieméj, obojętnéj rozpaczy. Stare baby piszczały i krzyczały kręcąc się koło niéj.

      Z wierzchołka dalekiego wzgórza Tumry przypatrywał się tym przyborom z dziwném w sercu uczuciem; nie żal mu było starego Aprasza i cyganów, jedynéj rodziny na szerokim świecie, a jednak w chwili rozstania, kiedy już miał pozostać całkiem sam z sobą tylko, czegoś biła krew do skroni, i rzucało się serce ściśnione. Przyszłość stawała przed nim czarna i pełna strasznych tajemnic, jak jesienna noc burzliwa, w któréj głębiach świszczą tylko wichry i miotają się szatani. Tumry przecie postanowił tu pozostać: bez kawałka chleba, bez chaty, bez przyjaciela, dla jednéj dziewczyny, któréj ojciec zdaleka mu nawet na nią spojrzéć nie dozwalał.

      – Co będzie jutro? – pytał się siebie, zasypiając pod gołém niebem u tarnowych krzaków w jarze – co będzie jutro? Umrę z głodu może, będę schwytany jak złoczyńca? Kto wié? lub wywalczę cierpliwością gdzieś róg słomianego dachu i kątek spokojny?

      Nadzieja obiecywała niewiele, bojaźń przestraszała marami, żal ściskał za odchodzącemi; i Tumry nie ruszył się, gdy cygański werden zaskrzypiał, tylko oczy zakrył i pogrążył się w sennéj jakiéjś dumie, co nie była ani jawą, ani marzeniem, a do obojga podobną.

      Werden (wóz) był już u końca wioski, gdy przez ogrody i pola przyskoczyła ku niemu zdyszana Aza, w dawnym swym stroju cygańskim, zrumieniona pospiesznym biegiem, milcząca czegoś i gniewna.

      – Jesteś? – rzekł Aprasz z uśmiechem. – Zwątpiłem o tobie.

      – Jak widzisz stary; ale miejże litość, ruszajmy co żywiéj, coś mnie nazad ciągnie, obejrzéć się nie mogę: tęskno mi, ciężko mi. Oj! w drogę! w drogę z piosenką cygańską, daleko a prędko!

      – Egaszi! – mruknął przez zęby Aprasz, zacinając konia – no! samaż zanuć piosenkę wesołą, nakryj głowę, zakryj oczy, a jeśli i to ci nie pomoże, nachyl blaszanki, wypij targimom (wódki), to ci serce rozpowinie…

      – A Tumry?

      – Psi syn! krew gadziów! został tam gdzieś ze swojemi; niech go robacy strawią!

      Tak półsłowami rozmawiając, spuścili się cyganie w jar głęboki, i wioska znikła im nagle z oczu. Aza szła żywo przodem nie oglądając się za siebie, milcząca i jakby lękając się pogoni, coraz jeszcze przyspieszała kroku, tak, że za nią reszta bandy ledwie wydążyć mogła.

      Nagle droga zatętniała, zakurzyło się, zahuczało i mijając wóz Aprasza, konny jakiś przyskoczył do śpiewającéj cyganki, która nie krzyknęła nawet gdy ją za ramie pochwycił.

      – Co to jest? – odezwał się głos drżący i ochrypły Adama – co to jest Aza, powiedz mi, co to jest?

      – Co? – odwracając się obojętnie zawołała cyganka – a co ma być? idziemy daléj!

      – Ty idziesz z niemi?

      – Chciałeś może, żebym w téj klatce waszéj została?

      – Ale ty nie pójdziesz!

      – Ja! a dlaczego?

      – Bo ja cię nie puszczę.

      Uśmiechnęła się dziko dziewczyna.

      – Jakiém prawem?

      – Tyś mi obiecała zostać!

      – Nigdy! nigdy! A pocóżbym tam została? – dodała zatrzymując się – żebyś mnie za pół roku, czy za tydzień wypędził, albo rzucił jak ogryzioną kość któremu ze swoich lokajów, jak było z innemi?

      Adam osłupiał.

      – Ja