stary płakał rzewnemi łzami i wstydził się swych oczu i krył z niemi, a boleść i wstyd kamieniem go gniotły; kochał przeszłość, a bał się do niéj powrócić.
On jeden słyszał wśród nocy dziwne rozmowy włóczęgów; widywał wybiegającego z szatry Tumry, wyglądającą za nim Azę, klnącego Aprasza i czarne oczy jego żony, nieruchomie wlepione w dziecię, którém żyła.
Nieraz, gdy starzy i posługacze usnęli pod wozem na darni, pod namiotem płonął jeszcze ognik i słychać w nim było długo szmer słów, jak iskry z rozżarzonego pryskające węgla.
– Słuchaj Azaoro, to daremnie – mówił raz Aprasz do dziewczyny, która wyciągnąwszy rękę, groziła nią po za namiot ku siedzącemu zdala na urwisku gliniastém Tumry. – Trzeba zapomniéć o tym zdrajcy, to krew nie nasza: to krew Gadziów (niecyganów), to dziecko mojego brata, ale nie siostry mojéj, matka jego była jasno-włosą Gdzią (chrześcianką). Daremnie, byle krwi ich kropla zmieszała się tylko z naszą, zwycięża i bierze górę.
Wielki duch, Mroden-oro (Bóg) skazał nas na wszelakie zniszczenie, ile razy połączym się z innym rodem; krew obca zatłumi krew Romów. Zostawmy go losowi, który go czeka, niech idzie na złamanie karku, gdy mi odsłuży co winien za naukę.
– A! byleście go odepchnęli, to pójdzie! – odpowiedziała dziewczyna. – Ptaka ziarnem wabią, nie strzałą…
– Małożem go wabił i głaskał? ty i ja?
– Ja może, ale ty niebardzo; zawsze w nim nienawidziłeś obcego.
– Mamże kochać obcych? – szydersko uśmiechając się odparł Aprasz – dla nas za niemi ani na ziemi kąta, ani kropli wody, ani cienia, ani spoczynku. Powitaż nas kto słowem poczciwém, pożegna dobrém życzeniem, powié nam kto, bracie? Wyklęci, musimy przeklinać!
– A cóż temu winien Tumry, że się urodził z jasno-włoséj matki?
– Winien, nie winien, każdy pokutuje za grzechy cudze; za nasze męczyć się będą wnuki, my za pradziadowskie jęczym… – I klął nieznanym szatanem. – Słuchaj Aza – dodał – dosyć tych wabień i przyciągań; on myśli, że się bez niego obejść nie potrafimy i w dumę się wzbija. Znajdziesz innego męża, niech go tam Bynk porwie (diabeł).
Cyganka uśmiechnęła się, i dwa rzędy białych zębów błysnęły z pod warg rumianych; ale w oku jéj nie było uśmiechu… zadrżały jéj usta odpowiedzią i zamknęły się milczeniem. W czasie téj rozmowy, cygan po kilkakroć rzucił okiem na kobietę z dzieckiem, zbliżył się do dziewczyny i szepnął znowu wezwawszy Bynka.
– Albo ta! albo ta! widzisz ją? i w niéj gra krew cudzych ludzi, krew Gadziów. Już lat trzy milczy i łzy nawet nie puści, i wędruje z nami, a serce gdzieś zostawiła za sobą. Nie! nie! cyganom się nie bratać z białowłosemi; nasza dola wygnanie, nasz los wieczna włóczęga, a to ślimaki wiecznie do skorupy przykute. Oni się rodzą do jednego miejsca, a skoro je z oczów tracą, mrą powoli…
– Daj jéj pokój – odpowiedziała Aza – wypłakała już łzy, wyjęczała słowa; pewna jestem, że gdy dziécię od piersi jéj odskoczy, ona martwa upadnie…
Aprasz tylko ramieniem ruszył obojętnie, wyjrzał za szatrę, popatrzył na gwiazdy i powalił się na ziemię jak bryła bez życia.
Aza pozostała w miejscu, patrząc gdzieś daleko.
We dworze w Stawisku mieszkał naówczas młody, świeżo na świat wypuszczony człowiek; imie mu było Adam, a nazwisko – do czegóż wam nazwisko? Puszek ledwie jasny porastać mu zaczynał na wardze i brodzie, dwudziestu wiosen nie pamiętał, budził się dopiéro do życia, a już mu ono smakować przestało. Rodzą się tak ludzie w wiekach przekleństwa, bez sił i ochoty do życia, bez ognia w duszy, bez ciekawości w głowie, bez popędu, bez chęci żadnéj, bez zwierzęcego nawet szału. Otwierają oczy gnuśne na świat dla nich bezbarwny, i sen obojętny je zamyka; nic ich nie bawi nic nie rozgrzewa, nic nie pędzi z kolebki piérzem wysłanéj na drogę skalistą i krwawą nadziei, pracy i zawodów… Śmierć i życie dla nich równe zupełnie, ludzie bracia obojętni, świat niepotrzebną, spłowiałą dekoracyą.
Jednym z takich młodych starców był Adam; wypieszczono go dziécięciem na martwego człowieka, brakło mu więc teraz ochoty i materyału do życia. Nudził się śmiertelnie; a że nudy sprowadzają gniew i złość: gniewał się i złościł na to, co go otaczało. Cóż winni byli świat i ludzie, że on był tak martwym?
Czasem, kiedy się wpatrzył jak inni wesoło i ochoczo krajali swoję kromkę razowego nawet żywota, zrywał się ze snu i probował coś począć; ale wnet znużenie odtrącało mu ręce, szerokiém ziewaniem kończył piosnkę, głowa opadała na piersi i powieki się zamykały. Były nań także napady myślistwa, pragnienie jakieś krwi chorobliwe, jakaś żądza dziwnéj miłości, silnych wzruszeń, bojów, kąpieli ognistéj coby odrodziła, śmierci, męczarni, uczucia… ale te chętki chwilowe przelatywały jak widma, i nikły w snach gnuśnych spowite. Adam nigdy nie kochał jeszcze, choć cały seraj dziewcząt ściskał go kolejno białemi rękoma i oblewał łzami przymusu, choć nie jedno może zabiło do niego młode serce… Bawił się tylko kobietą i nie mógł dotąd odgadnąć, gdzie dla niéj bije serce… jak ją kochać można? Nasycony, przesycony, zużyty, odpychał raczéj niżeli pragnął nowych prób miłości; przekonany, że był na dnie tego raju, który dla innych wydaje się bezdennym.
Życie mu się wlekło, wlekło, pełzło powoli, że często dzień jak wiek się wyciągnął, a minuta wydała rokiem; i były chwile, że patrzył na skazówkę zegarka, a nie mógł się doczekać, żeby z miejsca ruszyła.
Jednego wieczoru po długiém ziewaniu wstał Adam powoli; przyprowadzono mu konia, gotowe były psy i przyjaciele. Odepchnął skinieniem konia, psy i towarzyszów, i poszedł sam pieszo nie wiedząc dokąd: – żeby się rozchodzić, uczuć, że jeszcze żyje! Los go pędził na wygon ku namiotowi cyganów. Słońce czerwono świeciło nad zachodem i ukośne promienie jego, w pasy złote i czarne jak wschodni kobierzec, stroiły ziemię już w mrokach zacisznych kątków pokrytą rosą srebrzystą… Świat w tych blaskach dziwnych cały się jakoś zdawał odmienny od powszedniego; coś w nim było fantastycznego, uroczystego, wspaniałego. Ten wyraz jego oblicza uderzył oko zdrętwiałe Adama, stanął i obejrzał się. Byłoto właśnie przed namiotem Aprasza.
Przed nim, z rozpuszczonemi włosami czarnemi, siedziała smagła cyganka, piękna ogniem i młodością: rzekłbyś, że dwa węgle kowalskie płonęły w dzikich jéj oczach. Wzrok biednéj wygnanki wkradł się pod powiekę młodego chłopca i Adam zadrżał. Aza spostrzegła to i uśmiechnęła się, aż dwa rzędy zębów jak śniég białych wypłynęły z pod warg różowych; i, zalotnica! odrzuciła w tył głowę na ramiona, podniosła wzrok, wygięła kibić sprężystą, jak gdyby ze wszystkiemi skarbami swych lat siedemnastu pochwalić się przed nim chciała.
Adam stał, patrzał i poił się; serce mu nawet biło, krew nawet żywiéj płynęła: pierwszy raz może w życiu silniéj zapragnął – pokochał prawie.
W te suche serca kiedy iskra padnie, to jak pożar na posusze: w okamgnieniu płomień bucha niewstrzymany, niepowściągniony, niszczący. Tak było z Adamem, bo nim się ruszył z miejsca powiedział sobie: ona musi być moją, i dodał cicho: choć bym ją krwią miał zapłacić.
Ledwie odszedł wolnym krokiem, cyganka pobiegła z uśmiechem radości do starego Aprasza.
– Słuchaj ojcze – rzekła – słuchaj dados, rzuć ten młot, odpocznij, będziesz mógł użyć wczasu: dziwne się rzeczy stroją! Raklora (dziewczyna) złowiła rybkę!!
– A