Józef Ignacy Kraszewski

Chata za wsią


Скачать книгу

cyganów, co na cudze patrzą; swojemi rękoma na chleb pracujemy. Ciurachanów (złodziei) między nami nie ma.

      – Ale zkądże u diaska wiedziéć już możecie, że ja nie mam koni? – z zadziwieniem zakrzyknął Maxym Lach, który aż podskoczył.

      – Cygan wszystko wié, dobrodzieju! obojętnie mruknął dowódzca bandy.

      – Toć i licho – czerwieniąc się, a na swoich oglądając, ciągnął daléj niespokojny pan wójt; – gdyby wam to nie było potrzebne na złe, żeby wiedziéć wszystko, tobyście się nie starali o te wiadomości. Patrzajcie go, jeno do wsi wjechał, już wie, że u mnie koni nie ma. To znachor!

      – Jakito znachor? – rzekł powoli ruszając ramionami cygan. – Ot zaraz wam opowiem zkąd co wziąłem, a dziwić się przestaniecie, żem tak mądry. Od tygodnia już siedzieliśmy w Piątkówce, o półtoréj mili ztąd; chwała Bogu ludzie się tam na Aprasza nie poskarżą: dużo się roboty przez nasze ręce przewaliło. Jakeśmy wychodzili, powiedzieli mi drogę do Stawiska i zalecili do was, panie wójcie; a stary Muryniec dodał: tylko jemu koni nie podkujecie, bo ich nie ma. Otóż cały sekret!

      Gdy się ta rozmowa toczy, cyganów reszta znużona drogą, jak stała, rozłożyła się na ziemi. Starsi pospuszczali głowy, młodsi je podnieśli, przypatrując się wiosce, a dziéwczę cygańskie stanęło obok dowódzcy w postawie wdzięcznéj i zdawało się chciéć czarnemi oczyma zmiękczyć ostro dosyć i nieufnie poglądających wieśniaków.

      – No, no! jak ono tam jest, to jest, – zawołał Maxym Lach – a wy sobie ruszajcie z Bogiem daléj.

      – Ale no, tylko przenocować pozwolenia prosim.

      – Jeszcze słonko nie zaszło, dobijecie się do innéj wsi; u nas tu cyganów nie bywało i bez nich się obejdzie.

      Starszy westchnął, zamilkł chwilę, sparł się na biczysku, podumał, a powolnie głowę podniósł. Podstąpiła dziewczyna.

      – A cóżto wam złego mogą zrobić cyganie? – odezwała się śmiało, wyraźnie i czysto po rusińsku. – Was tu tyle, a nas maleńka kupka: wstydalibyście się obawiać nie wiedziéć czego. W Piątkówce cały tydzień siedzieliśmy i chwała Bogu nie uciekliśmy z niéj, ale nas ludzie pożegnali dobrém słowem i prosili z powrotem.

      – Cicho Azaoro, cicho! – tupiąc nogą przerwał cygan – co się tobie w to wdawać? Za wóz mała! a do bab! Nie wypędzajcie nas, panie wójcie, a rozmyślcie się; teraz pora robocza, kowal o dwie mile, ciężko wam niejednemu dzień utracić dla naprawy lemiesza lub naralnika: pozwólcie nam przyzostać, a i my kawałek chleba miéć będziemy, i wy z nas wygodę! Za co u was drugi weźmie złoty albo dwa, ubogi cygan zrobi za dziesiątkę lub półzłotka, i dzień jeszcze zyszczecie, a to także grosz znaczy. Powietrza wam, ani ziemi, ani wody nie weźmiemy z sobą, a miejsca dużo nie potrzebujemy także. Ot – dodał wskazując – kawałek wygonu, aby namiot rozbić i kociołek powiesić, to dla nas dosyć…

      Gdy cygan słów tych domawiał, gospodarze poczynali kiwając głowami spoglądać po sobie; znać było po nich, że się łakomili na kowala. Sam pan wójt poskrobał się w głowę, kilka razy czapki poprawił i obejrzał się w milczeniu na swoich, jakby rady szukał.

      Aprasz uczuł, że przy nim wygrana i nieznaczne półuśmiechu prześliznęło mu się po ustach spalonych. Spiesznie począł mówić daléj, bijąc żelazo póki było gorące… i mówił tak skutecznie, tak zręcznie i trafnie, że wkrótce pomimo wstrętu, jaki wójt miał do cyganów, zaprowadzono ich na odłóg nad stawem, i tam namiocik rozbić dozwolono.

      Cyganom tego tylko było potrzeba: kawałka ziemi do wbicia czterech kołków przenośnego ich domku, miejsca na ognisko i nadziei jakiegokolwiek zarobku. Piérwszego dnia nawet nie rozsypali się po wsi jak to zwykle bywa, kobiety nie włóczyły się po wsiach, Aprasz nic nie pożyczał; ustawiono kuźnię, przyprawiono miech, wbito kowadło i już nad wieczór podkuto konia jednemu chłopowi z wielką jego radością, za bardzo tanią cenę, w któréj wypłatę wchodził chléb zczerstwiały, obrok dla konia i chuda kura oddawna niepotrzebnie gdacząca.

      Nazajutrz już robota płynęła do kuźni cygana; a gdyby się był chciał trzeciego dnia oddalić i namiot swój zwinąć, myślę, że by go byli chłopi siłą, mocą wstrzymali: tak wiele jeszcze pozostawało do zrobienia, taki ścisk był na wygonie. Prawda, że téż Rom (cygan) niesłychanie był zręczny: konie przedziwnie kuł, kurował i sprawiał, chętnie się wdawał w rozhowor, nie szczędził rady, a tak wiedział co do kogo przemówić! Na wsi téż, jak wszędzie na świecie, temu najlepiéj, kto się w porę z sobą popisać umié, i pracą swoją pochwalić i zalety jéj pokazać, a Aprasz celował w umiejętném pochwaleniu się najmniejszą drobnostką.

      – Patrzajno – mówił do milczącego i już zawczasu admirującego chłopka – przypatrzno się; co to za podkowa? Widziałeś ty kiedy w życiu taką? Ot, jaki u twéj szkapy róg kruchy i zadzierliwy, a jak ona się tu gładko przylepiła, jakby przyrosła. Popatrzajno! gdyby rękawiczka! I nie zakuty koń nie zakuleje, nie bój się, bo ja nie zagwożdżę! nie! A w drodze na nąjsroższéj grudzie nie obleci drugiego dnia, jak po waszych kowalach! Podziękujecie i będziecie Aprasza wspominali!

      Słowem, wszyscy kowale okoliczni, którzy zwykli byli robić do Stawiska, stracili naraz zajęcie: cygan wszystkich ku sobie pociągnął. W tydzień wierzono, że nikt na świecie nie włada tak obcęgami i młotem, jak ten cudowny Aprasz; stękano zawczasu myśląc, co to będzie, gdy go nie stanie.

      Trzeba téż przyznać, że postępowanie całéj bandy wiele się przyczyniło do tak ochoczego przyjęcia cyganów; nie widziano dotąd nic podobnego: szpilka nie zginęła na wsi, kobiéty siedziały przy wozach dni całe, ani ich było słychać. Baby same już po leki i po wróżby przywlekały się do nich, ale niełatwo było wymódz oboje; cyganki były smutne, dzikie, ostrożne…

—–

      Po tygodniu cygan spiesząc dalej, chciał zwijać namiot i wóz pakować; ale gdzie zaś! tyle jeszcze złamanych było lemieszów i koni bosych, tyle dla niego zajęcia! Sam wójt go przytrzymywał.

      Siedzieli Cyganie i siedzieli w Stawisku; a wkrótce tak się dobrze osiedlili, że Aprasz jamę wykopać kazał, darnią ją pokrył i pod namiotem znalazła się niespodzianie ziemlanka. Nikt przeciwko temu nie miał ani słowa, i owszem, cieszono się z kowala własnego, pozbywszy pożyczanych; a z innych wsi nawet szli do Stawisk z naralnikami i siekierami.

      Rodzina tych przybyszów składała się, jakeśmy wspomnieli, z samego wodza bandy, z owéj kobiéty z dziecięciem, która się zwała jego żoną, trojga wyrostków, dwudziestoletniego chłopaka, kilkunastoletniéj dziewczyny oryginalnie pięknego stworzeńka, które miało instynktowe uczucie swego wdzięku, staréj baby, posługacza co przypominał Kulibana poczwarnością, i trzech kobiét nieznanym jakimś węzłem łączących się z rodziną.

      Lecz byłali to rodzina? Kto tu ojcem, matką, siostrą, bratem, żoną, mężem? – nie można była z pewnością powiedziéć; zwali się wszyscy dziwnemi imionami, tylko władza jednego despotycznie rządziła niemi. Dwoje starych nie mieli tu powagi swojemu wiekowi właściwéj; traktowano ich jak posługaczy, jak dzieci, oni słuchali pokornie. Zresztą nie byłto pospolity motłoch cygański, ale cóś niby szlachetniejszego grało na ich osmalonych czołach, w oczach czarnych, na mlécznych białkach osadzonych, biła z ich wejrzeń tęsknota wygnańców, znużenie osieroconych, piętno wyroku dzieci Kaimowych.

      Całemi dniami owa niewiasta, żona Aprasza, siedziała z dzieckiem, którego nie spuszczała z kolan, pod rogiem namiotu, milcząca jak posąg, nieruchoma, z oczyma wlepionemi ślepo w drugi róg namiotu; i nie rzekła słowa, nie ruszyła się do jadła, nie zajęła niczém. Czasem mąż zagadał do niéj, ale mu nie odpowiedziała; przybiegły do niéj nagie dzieciaki, nie spojrzała na nie; tylko gdy niemowlę zapłakało przycisnęła je silniéj do suchéj piersi i dwie prostopadłe marszczki przecinały