Józef Ignacy Kraszewski

Brühl, tom pierwszy


Скачать книгу

nie powąchał gdzieindziéj.

      Gąsiorek przy opowiadaniach i westchnieniach doszedł do końca. Ostatni kieliszek był nieco mętny, Brühl chciał go usunąć.

      – Tyranie! – krzyknął radzca – co czynisz! Natura wydzieliła te części nie dla tego aby je wylano, lecz by ukryć na dnie prawdę winną: eliksir, sama treść i części pożywne.

      Gdy Pauli sięgnął po kielich, Brühl z pod stołu dobył drugiego gąsiorka. Na widok jego radca chciał wstać, lecz radość go przykuła do krzesła.

      – Co to jest? – krzyknął. – Co ja widzę?

      – Nic, nic – rzekł paź pocichu – jest to drugi tom dzieła, zawierający konkluzyą jego i kwintessencyę. Nieszczęściem, – mówił paź wesoło – starając się o dzieło kompletne dla pana radzcy, który lubisz literaturę…

      Pauli obie ręce skrzyżował na piersiach i głowę skłonił.

      – Któżby takiéj literatury nie lubił! – westchnął.

      – Starając się o dzieło kompletne – kończył chłopak – nie mogłem dostać obu tomów jednego wydania. Ten tom drugi – rzekł, podnosząc zwolna flaszkę omszoną – jest starszéj pierwotnéj edycyi: editio princeps7.

      – Ach! – podsuwając kielich, zawołał Pauli – tego gotyku szacownego naléj mi jedną stronnicę: nadużywać szanownéj starożytności nie trzeba.

      – Ale co po niém gdy zwietrzeje, i duch wieków z niego uleci!

      – Prawda! stokroć prawda; ale depesze! depesze! – zawołał Pauli, ruszając ramionami.

      – Depesze dziś nie przyjdą, drogi popsute.

      – A! gdyby się tam mosty połamały! – westchnął Pauli.

      Nalano kieliszek, Pauli pił.

      – To wino tylko sam król pije, gdy się czuje nie zdrów – szepnął Brühl.

      – Panaceum universale!8 Żadne usta kobiety słodsze być nie mogą.

      – O! o! – przerwał młodzieniec.

      – Dla waści – mówił radzca – to co innego, dla mnie one straciły już słodycz wszelką; ale wino! wino, to nektar, który do zgonu nie może postradać uroku swego.

      Gdyby nie te depesze!

      – A cóż? depesze! czyż jeszcze…

      – Prawda! kat je bierz!

      Radzca dopijał, ale tak jakoś szybko po sobie następujące libacye, widocznie go rozmarzać poczynały. Ociężał, w fotelu siadł, uśmiechał się, oczy mrużył.

      – Teraz maleńka drzémka i…

      – Ale butelkę dokończyć potrzeba! – nalegał paź.

      – Zapewne, to obowiązek uczciwego człowieka, nie porywać się lub dokonać dzieła; prawda? – rzekł radzca – co rzeczą sumienia jest, winno sumiennie być dopełnione.

      Dolawszy kieliszek ostatni, Brühl wysunął z za okna fajkę i worek z tytuniem.

      – Radzco, a fajka?

      – Aniele mój! – zawołał Pauli otwierając oczy – i o tém pamiętałeś. Ale nuż mnie to ziele upoi gorzéj jeszcze. Co mówisz?

      – Otrzeźwi! – przerwał paź podając fajkę.

      – Jak się tu oprzéć pokusie! daj! daj! Co się ma stać niech się stanie.

      Może pocztylion kark skręci i depesze nie nadejdą. Nie życzę mu złego, lecz gdyby go nadwichnął?

      Poczęli się śmiać.

      Radzca chciwie dym ciągnął.

      – Dyable mocne tobacco9.

      – Królewskie – rzekł paź.

      – Ale bo i król mocniejszy odemnie, hę?

      Widocznie tytuniem upojony, już mruczał tylko stary; pociągnął jeszcze parę razy: fajka mu z rąk wysunęła się na ziemię, głowę na piersi spuścił i począł w lewo ją pochyliwszy, chrapać okrutnie. Przez półotwarte usta dobywał się dźwięk dziwny i niemiły.

      Brühl popatrzał, uśmiechnął się, cicho na palcach podszedł ku drzwiom i wysunął w korytarz; tu chwilę postawszy, pobiegł do przedpokoju króla.

      Młody, strojny, wielkiego tonu chłopak, w paziowskiém także ubraniu, z pańską minką, zatrzymał go wchodzącego.

      Był to Antoni hr. Moszyński. Twarzyczka jego biała, włosy czarne, rysy nie piękne, ale wyraziste, oczy błyszczące ogniem wielkim, a nadewszystko postawa arystokratyczna i wymuszone nieco maniery, odznaczały go między innemi paziami do osoby króla przywiązanymi. Razem z Sułkowskim był długo przy królewiczu, czasowo teraz dostał się do Augusta II, który, jak mówiono, lubił jego zręczność, żywość i bystre pojęcie. Prorokowano mu naówczas świetną przyszłość.

      – Brühl? – zapytał – gdzieś ty był?

      Paź się nieco zawahał z odpowiedzią.

      – W marszałkowskiéj sali.

      – Na ciebie służba przypada.

      – Wiem, alem się nie opóźnił.

      Spojrzał na zegar stojący w kącie.

      – Już myślałem – dodał śmiejąc się i z nogi na nogę przechylając Moszyński – że mi ciebie zastępować przyjdzie.

      Przez twarz Brühla przeleciał jakby cień, ale natychmiast się wyjaśniła.

      – Panie hrabio – rzekł łagodnie – wam faworytom pana wolno chybić godzinę i dać się zastąpić; mnie wysługującemu się i biednemu, byłoby to niedarowaném.

      Skłonił się bardzo nizko.

      – Zastępowałem nieraz drugich, ale mnie nikt.

      – Chcesz powiedzieć że cię nikt zastąpić nie jest w stanie: – podchwycił Moszyński.

      – O! panie hrabio, godziż się tak ze mnie biédnego prostaczka żartować? ja się tego uczę, w czém panowie jesteście mistrzami!

      Skłonił się znowu.

      Moszyński podał mu rękę.

      – Z wami – rzekł – wojować na słówka niebezpiecznie, wolałbym na szpady.

      Brühl skromną przywdział postawę.

      – W niczem sobie żadnéj nie przyznaję wyższości – dodał cicho.

      – No, szczęśliwéj służby! – zawołał Moszyński. – ot wasza godzina: do widzenia.

      To mówiąc wyszedł z przedpokoju.

      Brühl odetchnął. Zwolna skierował się ku oknu. Stanął w niém i zdawał się obojętnie spoglądać w podwórca wyłożone kamiennemi posadzkami i wyglądające jak sale olbrzymie… Tuż pod nim kręcił się mnogi, zajęty i czynny dwór pański. Wojskowi w pysznych zbrojach i mundurach, szambelanowie w sukniach szytych od złota, kamerdynerowie i służba, nie zliczona czeladź pańska zwijała się z pośpiechem; kilka lektyk stało u wschodów, a żółto postrojeni tragarze czekali na swych panów; daléj powozy galowe i konie wierzchowe, niemieckie i polskie zaprzęgi, hajduki w ponsach, kozacy: wszystko to cicho dosyć sprawując się mieszało w jedną pstrą i malowniczą całość.

      Szambelan wyszedł od króla.

      – Niema kresów? – spytał Brühla.

      – Dotąd