nie powąchał gdzieindziéj.
Gąsiorek przy opowiadaniach i westchnieniach doszedł do końca. Ostatni kieliszek był nieco mętny, Brühl chciał go usunąć.
– Tyranie! – krzyknął radzca – co czynisz! Natura wydzieliła te części nie dla tego aby je wylano, lecz by ukryć na dnie prawdę winną: eliksir, sama treść i części pożywne.
Gdy Pauli sięgnął po kielich, Brühl z pod stołu dobył drugiego gąsiorka. Na widok jego radca chciał wstać, lecz radość go przykuła do krzesła.
– Co to jest? – krzyknął. – Co ja widzę?
– Nic, nic – rzekł paź pocichu – jest to drugi tom dzieła, zawierający konkluzyą jego i kwintessencyę. Nieszczęściem, – mówił paź wesoło – starając się o dzieło kompletne dla pana radzcy, który lubisz literaturę…
Pauli obie ręce skrzyżował na piersiach i głowę skłonił.
– Któżby takiéj literatury nie lubił! – westchnął.
– Starając się o dzieło kompletne – kończył chłopak – nie mogłem dostać obu tomów jednego wydania. Ten tom drugi – rzekł, podnosząc zwolna flaszkę omszoną – jest starszéj pierwotnéj edycyi: editio princeps7.
– Ach! – podsuwając kielich, zawołał Pauli – tego gotyku szacownego naléj mi jedną stronnicę: nadużywać szanownéj starożytności nie trzeba.
– Ale co po niém gdy zwietrzeje, i duch wieków z niego uleci!
– Prawda! stokroć prawda; ale depesze! depesze! – zawołał Pauli, ruszając ramionami.
– Depesze dziś nie przyjdą, drogi popsute.
– A! gdyby się tam mosty połamały! – westchnął Pauli.
Nalano kieliszek, Pauli pił.
– To wino tylko sam król pije, gdy się czuje nie zdrów – szepnął Brühl.
– Panaceum universale!8 Żadne usta kobiety słodsze być nie mogą.
– O! o! – przerwał młodzieniec.
– Dla waści – mówił radzca – to co innego, dla mnie one straciły już słodycz wszelką; ale wino! wino, to nektar, który do zgonu nie może postradać uroku swego.
Gdyby nie te depesze!
– A cóż? depesze! czyż jeszcze…
– Prawda! kat je bierz!
Radzca dopijał, ale tak jakoś szybko po sobie następujące libacye, widocznie go rozmarzać poczynały. Ociężał, w fotelu siadł, uśmiechał się, oczy mrużył.
– Teraz maleńka drzémka i…
– Ale butelkę dokończyć potrzeba! – nalegał paź.
– Zapewne, to obowiązek uczciwego człowieka, nie porywać się lub dokonać dzieła; prawda? – rzekł radzca – co rzeczą sumienia jest, winno sumiennie być dopełnione.
Dolawszy kieliszek ostatni, Brühl wysunął z za okna fajkę i worek z tytuniem.
– Radzco, a fajka?
– Aniele mój! – zawołał Pauli otwierając oczy – i o tém pamiętałeś. Ale nuż mnie to ziele upoi gorzéj jeszcze. Co mówisz?
– Otrzeźwi! – przerwał paź podając fajkę.
– Jak się tu oprzéć pokusie! daj! daj! Co się ma stać niech się stanie.
Może pocztylion kark skręci i depesze nie nadejdą. Nie życzę mu złego, lecz gdyby go nadwichnął?
Poczęli się śmiać.
Radzca chciwie dym ciągnął.
– Dyable mocne tobacco9.
– Królewskie – rzekł paź.
– Ale bo i król mocniejszy odemnie, hę?
Widocznie tytuniem upojony, już mruczał tylko stary; pociągnął jeszcze parę razy: fajka mu z rąk wysunęła się na ziemię, głowę na piersi spuścił i począł w lewo ją pochyliwszy, chrapać okrutnie. Przez półotwarte usta dobywał się dźwięk dziwny i niemiły.
Brühl popatrzał, uśmiechnął się, cicho na palcach podszedł ku drzwiom i wysunął w korytarz; tu chwilę postawszy, pobiegł do przedpokoju króla.
Młody, strojny, wielkiego tonu chłopak, w paziowskiém także ubraniu, z pańską minką, zatrzymał go wchodzącego.
Był to Antoni hr. Moszyński. Twarzyczka jego biała, włosy czarne, rysy nie piękne, ale wyraziste, oczy błyszczące ogniem wielkim, a nadewszystko postawa arystokratyczna i wymuszone nieco maniery, odznaczały go między innemi paziami do osoby króla przywiązanymi. Razem z Sułkowskim był długo przy królewiczu, czasowo teraz dostał się do Augusta II, który, jak mówiono, lubił jego zręczność, żywość i bystre pojęcie. Prorokowano mu naówczas świetną przyszłość.
– Brühl? – zapytał – gdzieś ty był?
Paź się nieco zawahał z odpowiedzią.
– W marszałkowskiéj sali.
– Na ciebie służba przypada.
– Wiem, alem się nie opóźnił.
Spojrzał na zegar stojący w kącie.
– Już myślałem – dodał śmiejąc się i z nogi na nogę przechylając Moszyński – że mi ciebie zastępować przyjdzie.
Przez twarz Brühla przeleciał jakby cień, ale natychmiast się wyjaśniła.
– Panie hrabio – rzekł łagodnie – wam faworytom pana wolno chybić godzinę i dać się zastąpić; mnie wysługującemu się i biednemu, byłoby to niedarowaném.
Skłonił się bardzo nizko.
– Zastępowałem nieraz drugich, ale mnie nikt.
– Chcesz powiedzieć że cię nikt zastąpić nie jest w stanie: – podchwycił Moszyński.
– O! panie hrabio, godziż się tak ze mnie biédnego prostaczka żartować? ja się tego uczę, w czém panowie jesteście mistrzami!
Skłonił się znowu.
Moszyński podał mu rękę.
– Z wami – rzekł – wojować na słówka niebezpiecznie, wolałbym na szpady.
Brühl skromną przywdział postawę.
– W niczem sobie żadnéj nie przyznaję wyższości – dodał cicho.
– No, szczęśliwéj służby! – zawołał Moszyński. – ot wasza godzina: do widzenia.
To mówiąc wyszedł z przedpokoju.
Brühl odetchnął. Zwolna skierował się ku oknu. Stanął w niém i zdawał się obojętnie spoglądać w podwórca wyłożone kamiennemi posadzkami i wyglądające jak sale olbrzymie… Tuż pod nim kręcił się mnogi, zajęty i czynny dwór pański. Wojskowi w pysznych zbrojach i mundurach, szambelanowie w sukniach szytych od złota, kamerdynerowie i służba, nie zliczona czeladź pańska zwijała się z pośpiechem; kilka lektyk stało u wschodów, a żółto postrojeni tragarze czekali na swych panów; daléj powozy galowe i konie wierzchowe, niemieckie i polskie zaprzęgi, hajduki w ponsach, kozacy: wszystko to cicho dosyć sprawując się mieszało w jedną pstrą i malowniczą całość.
Szambelan wyszedł od króla.
– Niema kresów? – spytał Brühla.
– Dotąd