słyszę? – zawołał – Brühl amanuensem N. Pana? Kiedyż? co? jak?
– A! dajcie mi ochłonąć ze zdziwienia i przestrachu – cicho odezwał się Brühl – jak się to stało? nie wiem. Opatrzność czuwała nademną, un pauvre cadet de famille11. Miłość dla króla sprawiła cud… ja nie wiem. Olśniony jestem, nieprzytomny.
Popatrzył nań Moszyński.
– Jeśli tak pójdziesz daléj, wkrótce nas wszystkich wyprzedzisz. Zawczasu łasce się twéj trzeba polecić.
– Hrabio, bądźże litościwym i nie szydź sobie z biédaka.
To mówiąc Brühl, jakby znużony i opadający na siłach, otarł pot z czoła i siadł, głowę zanurzywszy w dłoniach, na najbliższém krześle.
– Ktośby rzekł, patrząc nań – odezwał się Moszyński, – że go największe nieszczęście spotkało.
Brühl zatopiony w myślach, nie słyszał już tego. Po pokoju szeptali wszyscy, patrząc nań i nowo wchodzącym opowiadali historyą szczęśliwego młodzieńca. Wieczorem obiegła po mieście, a gdy Brühl ukazał się skromnie między paziami na operze, Sułkowski, który towarzyszył królewiczowi, przyszedł go pozdrowić i powinszować.
Brühl zdawał się do najwyższego stopnia rozczulonym, nie umiał znaleźć wyrazów na podziękowanie.
– Widzisz, Brühl – szepnął Sułkowski, poglądając nań z góry – ja ci wróżyłem zawsze, że się na tobie poznają; nie omyliłem się: orle oko naszego pana, umiało cię wyróżnić.
Zaczęto bić brawa tenorowi, który śpiewał Solimana; Sułkowski klasnął, ale zwracając się do przyjaciela rzekł: „Ja tobie biję brawo!!”
Z pokorą wielką paź się ukłonił zarumieniony.
Po teatrze pozwolono mu zniknąć; miano mu to nawet za zasługę, że się nie szedł popisywać i chwalić szczęściem swojém. Towarzysze, którzy go w zamku w mieszkaniu jego szukali i tam go nie znaleźli; pokój był zamknięty, służący zapewniał ich, że oddawna wyszedł na miasto.
W istocie po operze, osłonięty płaszczem, przekradł się Brühl na zamkową ulicę, a z niéj na wiodącą ku pałacowi na Taschenbergu, gdzie niegdyś jaśniała Cosel, a teraz panowała młodemu swojemu dworowi córka Cezarów Jozefina.
Ktoby go tu był spotkał po pod murami przesuwającego się ostrożnie, posądziłby pewnie, iż idzie u nóg jakiegoś uróżowanego bóstwa złożyć laury zdobyte. Było do tego wszelkie podobieństwo. Miał lat dwadzieścia kilka, twarz cherubinka, a kobiety popsute przez Augusta II, tak były zalotne. Widoczném było, iż pilno się starał, aby go nie postrzeżono i nie poznano. Płaszczem miał zasłoniętą twarz, a ile razy usłyszał kroki, tulił się do murów i przyspieszał pochód. Już był prawie przed pałacem królewiczowskim, gdy do przytykającéj doń kamienicy wszedł szybko. Spojrzał tylko wprzódy na okna pierwszego piętra, w których się przez gęste zasłony świeciło. Pocichu wbiegł po znajomych znać wschodach i stanąwszy u drzwi zapukał do nich trzy razy.
Nie było na to odpowiedzi. Wyczekawszy jeszcze chwilę, puknął leciuchno w ten sam sposób.
Wewnątrz dały się słyszéć kroki powolne, drzwi uchylono, pokazała się w nich głowa starego człowieka z nizko postrzyżonym włosem. Brühl wsunął się prędko.
Pokój, do którego wszedł, oświecony jedną w rękach sługi stojącego u drzwi świecą, zastawiony był szafami, ponury i smutny. Stary na zapytanie niezrozumiałe, cóś szepnął, ręką wskazując. Brühl zrzucił płaszcz i na palcach idąc, zbliżył się ku drzwiom, do których z lekka zapukał.
Głos dosyć żywy odpowiedział mu prędko – Favorisca!
Pokój, do którego wsunął się cicho młody paź, oświecony był dwiema pod umbrelką na stoliku, palącemi się świecami. Obszerny był i dziwnie jakoś przystrojony.
Szafka z książkami napół otwarta, kilka stolików zarzuconych papiérami; między oknami duży krucyfiks z figurą Zbawiciela: na kanapce, wśród sukni, w nieładzie rzucona gitara.
U stołu oparty jedną ręką, jakby tylko co wstał na powitanie gościa, czekał nań niemłody człowiek, nieco przygarbiony, z twarzą żółtą, przeciągniętą, długą, z brodą wystającą, z oczyma czarnemi. Poznać w nim było łatwo Włocha po typie i kroju rysów. W ustach wązkich, bladych kryło się coś nieodgadnionego, ale twarz w ogóle żartobliwą raczéj wyglądała, niż zagadkową. Było w niéj coś razem dobrodusznego i ironicznego. Duży nos orli spadał mu, kryjąc niemal wierzchnią wargę.
Na krótko obciętych włosach miał czarną, jedwabną czapeczkę; na sobie suknię ciemną i długą, która duchownego zdawała się oznaczać: na nogach czarne pończochy i trzewiki z wielkiemi klamrami.
Zobaczywszy Brühla, otworzył ręce.
– A! to ty! moje dziecko. Jakże się cieszę: niech cię Bóg błogosławi!
Z wielką pokorą przysunął się młodzieniec do niego i schyliwszy się w rękę go pocałował.
Gospodarz siadł prędko, usuwając książki i suknie nagromadzone na kanapce, a blizkie krzesło wskazał Brühlowi, który, trzymając w ręku kapelusz, raczéj się przysiadł, niż usiadł.
– Ecco! ecco! 12 – szepnął siedzący na kanapie – myślisz że mi nowinę przynosisz? Wiem ja już! wszystko wiem i cieszę się. Widzisz, Opatrzność nagradza, Bóg swoim wiernym pomaga.
Westchnął.
– Jemu téż ja składam tylko dzięki – odezwał się Brühl cicho.
– I pozostań wiernym wierze, ku któréj serce się twe łaską oświecone skłoniło, a zobaczysz.
Podniósł rękę w górę. – Pójdziesz wysoko! wysoko! Niewidzialne ręce dźwigać cię będą; ja ci to mówię: ja. Jam ubożuchny i maleńki, alem wielkiego Pana sługa.
Oczyma błyszczącemi zmierzył siedzącego skromnie pazia i uśmiechnął się, i jakby już pobożnego dopełniwszy obowiązku, dodał wesoło:
– Byłeś na operze? Jak śpiewała Celesta? Patrzał na nią król? był królewicz?
Posypały się gradem pytania.
Padre13 Guarini, tak się zwał ten którego Brühl odwiedzał, spowiednik królewicza, powiernik królowéj, duchowny ojciec młodego dworu, zdawał się co najmniéj tyle zajmować operą, ile nawracaniem grzesznika, którego miał przed sobą.
Pytał o tenora, o kapelę, o gości, a wreszcie, czy za kulisy paź nie chodził.
– Ja? – z pewném zdziwieniem zawołał Brühl.
– Nic złego! nic złego nie myślę; dla muzyki, dla sztuki, dla tego żeby zobaczyć jak te anioły wydają się, gdy prostemi ludźmi być muszą. Celesta śpiewa jak anioł, ale brzydka jak szatan. Nazwali ją chyba dla głosu! Niéma obawy aby się w niéj król zakochał.
I śmiać się począł Padre Guarini.
– A któż nad królem króluje? – zapytał. I nie czekając odpowiedzi, sam rzekł: pono jak w Polsce elekcya dopiéro ma nastąpić.
Śmiał się znowu stary.
– Powiedzże mi choć co nowego, oprócz tego żeś sekretarzem został.
– Chyba że żadne szczęście serca mojego i uczuć nie zmieni.
– Tak, tak, to ci radzę bądź dobrym, choć potajemnym katolikiem. Po naszym teraźniejszym królu nie możemy ani wymagać, ani się spodziewać wielkiéj gorliwości.