wziąć, iż najdrapieżniejszego uchodził.
Pobożanin był w innym rodzaju od pryncypała, bardzo pięknym mężczyzną, chociaż życie bujne, żwawe, nieoszczędne i włosy mu z głowy zdjęło, i na twarzy wypiętnowało przeszłość… Hetman do kielicha nie był wcale tęgi, za to marszałek, gdy z jego obowiązków płynęło przyjmowanie gości starym obyczajem, dopełniał tego z całym tradycyjnym kunsztem saskich czasów. Mówił z łatwością, wyrażał się pięknie, językami pięciu władał doskonale, na koniach się znał, muzykę lubił… tylko… miał nieszczęśliwą passyjkę do kart i utracjusz był niepohamowany. Mógł nie mieć butów, a gdy mu się brylant niepotrzebny podobał, musiał go mieć. Złośliwi ludzie mówili, że i z żywemi brylanty – podobnie – dawniej bywało.
Do dworu, którego tylko główniejsze postacie zarysować możemy w ogólnym obrazku, należał jeszcze nadworny doktór Holender Van Spis, i kapelan ksiądz, który nosił pono tylko suknię duchowną, a głównie poezję francuzką uprawiał, abbé Mourion… Hetman szczególniej go cenił za to, iż był bez przesądów i w spory teologiczne wcale się nie wdawał, a kuplety do Doris składał z niezmierną łatwością. Myliłby się jednak, ktoby z tego wnosząc sądził, iż abbé Mourion był młody… Miał lat około sześćdziesięciu, peruczkę ryżą, twarz czerwoną, ręce łopatowate i nogi niepomiernej wielkości; a choć sam był chudy, zaokrąglony brzuszek czynił go do pająka podobnym. Talent poetycki ks. Mouriona pan hetman cenił wysoko, i nie mógł się wydziwić swemu szczęściu, iż tę perłę posiadał, o którąby się akademia czterdziestu dobijać była powinna.
Oprócz tych wybitniejszych osobistości, hetman był zmuszony gwoli dawnemu obyczajowi mieć dworzan kilkunastu, a służbę prawie nieobliczoną, gdyż hierarchia dworu od hetmana do stróża, który w piecach palił, wymagała wielu stopniowań i mnóztwa wyręczycieli a pomocników. Życie na tym dworze, przy tylu środkach uprzyjemniania go, płynęło nader mile, a choć sam hetman uskarżał się na nawał pracy i korrespondencji, miał jednak dosyć czasu na dogadzanie pańskim fantazjom swoim.
Na gościach też nigdy nie zbywało; słynny ze swej wykwintności i życia pańskiego hetman ściągał nieraz nawet ze stolicy ciekawych, a przy każdej uroczystości nie obeszło się bez zastawnych stołów, koncertu, teatru, fajerwerku i innych kunsztownych niespodzianek. Szlachta dworowała chętnie, bawiono się wyśmienicie, a jeśli którego roku dochody nie dopisały, plenipotenci umieli na zastawy, skrypta, dzierżawy, dostać zawsze kilkanaście tysięcy czerwonych złotych, aby kassa nie była bez zapasu. Dwa razy doświadczył też pan hetman prawdziwej łaski Opatrzności, bo w najtrudniejszych latach spadły nań dwie znaczne sukcessje, któremi dobra oczyścił i dalej życie, do którego był nawykły, ciągnął. O oszczędności nie mogło być mowy… to co hetmana otaczało i co mu służyło, było, jak się wyrażał często: le strict nécessaire. Nie miał też obowiązków, nie będąc dotąd żonatym, i wedle wszelkiego podobieństwa, żenić się już nie pragnąc.
Niemal co rok gorliwe kuzynki i przyjaciółki tego kochanego hetmana usiłowały go wpędzić w jakieś nastawione sidła; nigdy się to jednak nie udawało. Hetman miał nadzwyczajnie trafne przeczucie niebezpieczeństwa, składał hołdy, przynosił bukiety, adorował lica i oczy, unosił się nad anielskiemi postaciami, lecz jak tylko przychodziło do pogadanek matrymonjalnych, zachorowywał i wyjeżdżał za granicę. Nawet zamężne panie, z któremi daleko był śmielszy, bezpieczniejszym się czując, ilekroć rachowały nań w myśli rozwodu, a rozwody naówczas były chlebem powszednim, zawsze się na nim zawiodły. Ten wstręt ku małżeństwu przypisywano nieszczęśliwej jakiejś passji dla księżny X….. której chciał wiernym pozostać do grobu, choć ona mu się wcale równem przywiązaniem nie wywdzięczała, będąc jedną z najpłochszych kobiet swego czasu. Hetman kochał ją prawdziwie bezprzykładną miłością….
Mówiono też, że część serca wziął mu jego wychowaniec, którego kochał jak syna, zajmował się nim, kształcił go, pieścił i lubował ślicznym chłopakiem, który dziwnem jakiemś zrządzeniem z twarzy podobiuteńki był do hetmana… choć mówiono, że rodem był Francuz i że go sierotką wziął z Paryża przez litość ojciec przybrany. We dworze znano go pod nazwiskiem Chevalier Georges, chociaż musiał mieć jeszcze jakieś inne.
Zwykły tryb życia w rezydencji, z wyjątkiem dni uroczystych i nadzwyczajnych zjazdów gości, był następujący: Hetman wstawał o ósmej godzinie, niekiedy w łóżku przyjmował osoby swojego dworu i klientów, częściej już w szlafroku, pijąc czekoladę. Następnie z urzędowej kancellarji przynoszono mu papiery, które podpisując rad się ich był pozbyć jak najprędzej. Jeśli kto z oficerów przybywał za interesami, proszony bywał na obiad… Około godziny dziesiątej bywała msza w kaplicy, którą odprawiał nie tytułowy kapelan, ale wikary z miasteczka lub bernardyn z okolicy. Hetman, jeśli mu zajęcia dozwalały, bywał jej przytomny. Potem, w piękny czas jeździł na spacer albo przechadzał się po parku, a w czasie tym officjaliści przystęp niekiedy miewali. W ogóle jednak nie lubił, ażeby mu głowę kłopotano interesami, i mawiał, że na to trzyma tych panów, ażeby go wyręczali….. Przed obiadem jeszcze parę godzin czasem z wielką pilnością egzercytował się na flecie, sam lub w towarzystwie Ciprianiego; jeśli zaś miał wieczorem grać publicznie ze swą kapelą, robiono próbę w tym czasie.
Następował obiad, a kuchnia hetmańska była jedną z najprzedziwniejszych w kraju całym. Sławny Tremo, człek skromny i umiejący talent oceniać, sam wyznawał, że z kuchmistrzem hetmana niejakim Joli, Paryżaninem, nie rad się był mierzyć w urządzaniu wielkich obiadów. Trzymano też osobnego pasztetnika, który był pochwycony niemal gwałtem ze Strasburga, i cukiernika…. Kuchnia była czysto francuzka, rozumowana, oparta na pewnych zasadach, do niezmiernej rozmaitości łącząca klassyczność pomysłów i głębokie pojęcie całości.
Każdy obiad hetmański był można powiedzieć poematem wielkiego stylu, w którym prolog, wszystkie akta aż do słodkiego epilogu splatały się w całość tak zajmującą, iż dopiero wstając od stołu, czuł biesiadnik jak nieznacznie nad miarę i siły się przeładował. Następstwo potraw, prawo kontrastów i prawo sympatji, środki obudzające, wypoczynki…. wszystko to z umiejętną było obmyślane rachubą… i nikt też panu Jolemu, sławy wielkiego mistrza nie zaprzeczał. W sosach celował.
Jeżeli okoliczności przedsejmikowe wymagały, ażeby stół zastosowany do barbarzyńskich podniebień, wrócił do tradycyjnych mocnych przypraw, kapust, kiełbas, bigosów, flaków i barszczu, pan Joli nie zmazał rąk nigdy zajmując się nim, i otrząsając pył z nóg wychodził ze sprofanowanej kuchni, oddając ją w zarząd niejakiemu Pampolińskiemu, który na to tylko był trzymany, aby dla szlachty gotował. Zwykła kuchnia hetmana, do której on wielką przywiązywał wagę, słynęła wykończeniem swem i delikatnością… Sprowadzano niektóre niezbędne materjały z za granicy kurjerami, jeśli przedmiot mógł uledz zepsuciu.
Obiad trwał zwykle dwie a nawet więcej godzin, gdyż hetman pośpiechu nie cierpiał i lubił czuć a wiedzieć co je… Niekiedy zachodził spór między nim a panem Jolim, który przychodził się tłómaczyć; zawiązywała się dyskussja kulinarna, i hetman z wielką pociechą swą, uznawał zawsze Jolego zwycięzcą. C’est un homme rare, powiadał o nim. Joli brał pięćdziesiąt dukatów miesięcznie, oprócz prezentów; ale takiego artysty dość drogo nie można było opłacić.
Po obiedzie, czarnej kawie, wypoczynku, ku wieczorowi, zawsze grywała muzyka pod dyrekcją Ciprianiego… niekiedy hetman wirtuozował na flecie i wzbudzał entuzjazm nadzwyczajny. Miał też solistę skrzypka, a niekiedy jedna z pań należących do teatru mniejszą jaką aryjkę odśpiewała. W inne dni koncerta zastępował teatr, trwający do wieczerzy…
Ta była lekka, ale złożona z potraw, które snu nie odbierając, przyjemnemi marzeniami kołysać mogły… Przy lub po wieczerzy czytywano coś po francuzku, zawiązywały się rozprawy, dzienniki przynosiły wiadomości; towarzystwo zabawiało się do późna, a choćby hetman