rodzin kraju…
Nic nie mogło dorównać gorączkowemu zajęciu tą zagadką samego hetmana; pragnął on przed nieznajomym wystąpić co się zowie i przyjąć go z całą gościnnością, na jaką się mógł zdobyć.
Po przechadzce powróciwszy przywołał do siebie Pobożanina.
– Cher ami! wiesz co mi się trafiło? zapytał.
– Słyszałem już…
– Wystaw sobie, na gościńcu, na drodze, koło Castel-bianco… trafiliśmy na jakiegoś nadzwyczaj, ale to ci powiadam, nadzwyczaj dystyngowanego młodzieńca, jak się zdaje, uciekającego lub goniącego za czemś… Ukrywa się pod przybranem imieniem Dobka, lecz dosyć spojrzeć nań, by się domyślić, że to jest młodzian de qualité. Przytem miły i wdzięczny nad podziw. Oczarował nas kilku słowami… Proszęż cię, żeby go przyjąć… comme il faut.
– A! proszęż, hetmana, kogo u nas się źle przyjmuje! odparł Pobożanin: chyba mu tu ptasiego mleka zabraknie.
– Bo proszę cię, cher ami! mnie to tak animuje i bawi!… ta tajemnica! ta ucieczka… ta twarz… coś tak w naszym kraju i pod nasze czasy niesłychanego. Prawdziwe szczęście…
Cher ami! dorzucił hetman, dajże mu jak najlepszą usługę! wygodę, czego tylko zapragnie… nakaż, żeby o jego ładnym koniku miano staranie.
– Ale to klacz, proszę pana hetmana, przerwał Pobożanin.
– To wszystko jedno! Polecam gościa twej opiece… proszę cię… – Ja nawet byłem już u niego… ale się właśnie ubierał, i taki ceremoniant, że mnie wpuścić nie chciał…
– Skromny! to ładnie! très delicat! rzekł hetman… I proszę jeszcze, żeby dwór wystąpił tak, aby mi wstydu nie zrobili. Et ces dames aussi…
Te damy, o których nie mieliśmy jeszcze zręczności wspominać, należały też do dworu pana hetmana. Żeńskie kółko składało się z dwóch Francuzek artystek, panny Maison zwanej Babettą i panną Voisin imieniem Eliza; z żony dyrektora kapeli, Włoszki, słynnej z piękności i głosu signory Angioliny Cipriani, z pani Berger młodej żony ogrodnika, Niemki, niegdyś nauczycielki, osoby pięknej także i wykształconej; naostatek z pani St. L. Georges, Francuzki, osoby niemłodej a w pretensjach, która niegdyś pono zajmowała się wychowaniem kawalera tego imienia, a teraz miała odrębne i bardzo zaszczytne stanowisko na dworze hetmana i córki jej, młodziuteńkiej jeszcze, mocno nieładnej, choć dowcipnej, złośliwej i zabawnej, małej Ninon St. -Georges… O każdej z tych pań wieleby napisać można, gdyby wszystko zapisywać było warto. Panna Maison miała około lat trzydziestu, talent dramatyczny znakomity, resztki wdzięków nieco wybujałych i obejście się bardzo śmiałe. Panna Eliza o wiele młodsza, przystojna tylko, bystra bardzo, intrygantka wielka, była mimo twarzyczki dosyć pospolitej, wiecznym powodem waśni i śmiertelnych zajść pomiędzy dworakami hetmana. Bałamuciła wszystkich i obałamucała kogo chciała; mówiono, że ostatecznym jej celem było konieczne wyjście za mąż, a tego dotąd dopiąć nie mogła. Hetman się jej lękał, ale ją oszczędzał i bronił. Dla pięknej Angiolini Cipriani, która miała znakomite mezzo soprano i śpiewała z wielką brawurą, z niesłychanem był uwielbieniem gospodarz… Małżonek nie okazywał najmniejszej zazdrości, gdyż w istocie admiracja ta stosowała się do głosu raczej niż do osoby, choć głosowi postać dodawała uroku. Angiolina była dość jeszcze młoda, wspaniała, miała przepyszne włosy, prześliczne oczy, ale zachowana dobrze piękność już uchodziła. Czarny puszek wysypywał się na wierzchniej wardze… i figura przybierała kolosalne rozmiary… Lubiła się stroić szczególniej w klejnoty i na dni uroczyste cała była niemi okryta…
Pani Berger surowszej powierzchowności, słuszna, płaska, sztywna, o szafirowych oczach, blondynka, nie była też bez wdzięku. Hetman znajdował ją bardzo oczytaną i rozumną. Niemniej jednak pełen będąc szacunku dla niej, uważał, że ręce miała brzydkie, nogi płaskie, włosy niemiłej barwy i wyraz twarzy przyostry… Zapraszano ją na wieczory, gdyż była muzykalną i nieźle wcale śpiewała…
Pani St.-Georges, jak to było dziś widać jeszcze, musiała być niegdyś bardzo piękną, rysy twarzy świadczyły o tem i zachowywały znakomite ślady wspaniałego profilu… Nos rzymski, czarne oczy oprawne jak klejnoty bogato i wypukło, usta drobne ginęły w szerokich policzkach i podbródkach, a dotąd przepaść w nich całkowicie nie mogły. Rączkę miała zbyt teraz pulchną, ale małością zadziwiającą. Zdawało się, iż niegdyś należeć musiała do teatru, gdyż doskonale o nim sądziła. Róż, bielidło, kosmetyki utrzymywały jeszcze płci reszty, a ubranie wykwintne łudziło przypomnieniami lepszych czasów. Córeczka jej Nina czy Ninon, bo ją tak i tak nazywano, był to czysty djabełek… nieładny, zły, dowcipny, zawcześnie dojrzały, mający wszystkie wady, jakie w późniejszym dopiero wieku przychodzić zwykły, poczynając od zalotności. Ale z nią było zabawnie i hetman psuł ją i pieścił…
W dni powszednie, gdy nie było gości urzędowych, wszystkie te panie, czasem i kilka innych, których nie wymieniamy, przychodziły na koncerta… bywały na wieczerzy. Pani St.-Georges naówczas grała rolę wicegospodyni i pierwsze między niemi zajmowała miejsce; pani Cipriani była jakby pierwszym gościem, a djabełek Ninon udawała dziecię domu. Bawiono się czasem bardzo wesoło, jeśli jaka intryżka panny Elizy Voisin nie nadwerężyła harmonji. Pobożanin protegował szczególniej Babettę Maison, ale i jemu się trafiało uledz piekielnym figlom Elizy, gdy chciała go przeprowadzić na swą stronę. Wracał wszakże potem ze skruchą do miłej i dobrej, ale płochej i roztargnionej Babetty…
Chociaż w powszednie dni koncerta grywano w małej salce okrągłej, nie zajmując na nie wielkiej koncertowej z galerjami… na ten raz hetman wcześnie posłał dać wiedzieć, by kapela udała się do niej, a służba oświeciła ją stosownie. Sala ta akustycznie zbudowana, z dwiema po końcach galerjami, służyła też do balów i tańców… W czasie koncertu ustawiano pulpity w półkole, w środku mały fortepjanik dla dyrygującego kapelą Ciprianiego, a z boku przy nim, piękny z różowego drzewa pulpit ozdobny, przeznaczony był dla hetmana. Tu na aksamitnym taborecie składano w pudle z safianu wyzłacanem drogocenny flet czarowny wielkiego wirtuoza… W prawo i lewo na krzesłach i ławach obitych aksamitem zasiadała publiczność. Była ona zawsze dosyć liczna, gdyż czy kto muzykę lubił czy nie, znał się na niej albo cale nie rozumiał, wiedziano, że u hetmana zyskiwał malam notam, jeśli na koncerta nie chodził, gdy natomiast uczęszczający na nie i dający oznaki zadowolenia w łaski się wkradali. A miał to do siebie pełen łagodności i dobroci hetman, że gdy do kogo zawziął niechęć, choć jej nie okazywał jawnie, zachowywał w głębi serca na wieki.
Dawało się to czuć później zawsze…
Na koncertach więc pełno było i na oznakach zadowolenia nie zbywało.
Ażeby osoby przychodzące szmerem wnijścia nie przeszkadzały muzyce, zwyczaj był, iż wszyscy się schodzili wprzódy, zajmowali swe miejsca, a gdy kapela wystroiła się i wysztyftowała, dopiero ukazywał się pan hetman. Witano go powstaniem, on szedł przemawiając po kilka słów do swych gości, zajmował miejsce osobne na fotelu odmiennym od innych z frendzlami złotemi, jeśli nie grał, albo zataczając rękawy do pulpitu stawał… Tego też dnia, wedle oznaczonego programu, goście zaciekawieni jeszcze przybyciem owego nieznajomego, o którym tyle mówiono, zebrali się zawczasu w wielkim komplecie. Zjawił się nawet pan Borawski, l’abbé Mourion, stary ogrodnik, Francuzi, Włosi, Duńczyk, Holender, stając hierarchicznie jedni trochę na przodzie, drudzy z tyłu, inni w ciemnych zakątach pod galerjami.
Kawaler Georges, który miał sobie poruczoną szczególną opiekę nad młodym podróżnym, wprowadził go na salę w chwili, gdy wszyscy już byli zebrani… i szmer jakiegoś podziwienia jakby oklask cichy powitał pięknego młodzieńca. Trzeba też przyznać, że był zadziwiająco piękny, a piękność ta tak była szlachetna, pociągająca, oryginalna, iż kobiety