stoi na jednym końcu miasta, a wieża na drugim. Przechodząc tedy wieczorem koło wieży, spotkałem Maryą; objęła moję głowę rękami i pocałowała w same usta: mnie się zdawało, że to ogień; nigdy od tej pory pocałunek tak mnie nie przeniknął do wnętrza; byłbym wówczas pragnął, żeby całe miasto na to patrzyło: ale nas było tylko dwoje! Spojrzałem na wieżę: nie ma tam galeryi strażniczéj, oprócz wymalowanej z jednej strony na murze; dwóch także strażaków jakiś malarz postawił tam na niej, w naturalnéj wielkości; toć ich widać jeszcze dzisiaj, choć kolorów nikt już nie odnawia. Jakżebym wówczas był szczęśliwy, gdyby ci strażacy byli żywi, a i tak nie mogłem się wstrzymać, żebym nie krzyknął w duchu: Byliście świadkami, jak mnie ucałowała najpiękniejsza z całego miasta dziewczyna!
– Czyto były już wasze zaręczyny? – zapytał sierżant.
– Ale gdzie tam! Zaczerwieniłem się jak rak, lecz w myśli byłem wesół, a pełen radości zabrałem się do wędrówki! Przez pięć lat podróżowałem od kraju do kraju; natrafiałem na dobrych ludzi i na zacnych majstrów, alem nigdzie miejsca nie zagrzewał.
– Jużto pocałunek Maryi niezawodnie był wam przedsmakiem; dopierożeście dostali apetytu na dziewczęta!
– No, co prawda to prawda! Nie chcę uchodzić za lepszego, aniżelim jest w istocie; ale i to nie kłamię, że kiedym pierwszy raz w obcym kraju uścisnął dziewczynę i dostał od niéj pocałunek, nagle Marya przyszła mi na myśl, a nawet w dziwny sposób! Bo zdawało mi się w tej chwili, jakby patrzyła na mnie i uczułem, że się rumienię aż po same uszy! Nigdy też, choćby ztąd najdalej, nie czułem się w obcym kraju obcym, a częstokroć, kiedym w jakiem mieście przebył kilka tygodni, zdawało mi się, że już dawniej i ciągle tam mieszkałem, żem zawsze znał tych samych wesołych towarzyszy i z niemi śpiewał piosneczki niemieckie. Tylko jeżelim coś takiego zobaczył, co mnie przejmowało do wnętrza, jak np. stary kościół Św. Szczepana w Wiedniu, albo wysokie góry, z obłokami naokoło, a u stóp swych z żyznemi polami, jakby najobfitszym sadem warzywnym, wtenczas stawał mi na myśli Faaborg ze wszystkiemi dawnemi znajomemi; a gdy oczy zachodziły mi łzami nad pięknością tego świata, mimowolnie wspomniałem w duchu wieżę w Faaborg, z wymalowaną galeryą strażniczą i wymalowanych również strażaków, którzy byli świadkami mojego pożegnania z Maryą, i zdawało mi się, jakoby tu dla mnie mogło być jeszcze piękniej, gdyby tylko stała stara wieża, a pod nią Marya w spancerku w kwiaty i z zieloną spodnicą. Alem sobie prędko zaśpiewał piosenkę, a wnet wracała wesołość, i z kamratami znowu wybieraliśmy się na wędrówkę.
– Ależ i tu w domu jest pięknie, – zawołał sierżant.
– Zapewne że i tu pięknie, kiedy kwitną drzewa owocowe, a pola wyglądają jakby mappa różnokolorowa. Ale gdybyście widzieli jak to wygląda z tamtej strony owych gór wysokich i niebieskich; Alpy naprzykład, boć tak je zowią, to istny ogromny ogród: fraszka przy nich cały sad w Glörup, fraszka nawet wszystkie parki królewskie w naszych krajach północnych. Z gór tych wyrąbują marmur, biały jak cukier, a jakie tam wiszą winogrona, duże i jędrne, jakby nasze śliwki! Byłem tam ze trzy lata; nareszcie odebrałem list od ciotecznej siostry z Horne, a na marginesie były te słowa: „Marya się kłania i prosi, żebyś o niej nie zapomniał.” Poznałem rękę Maryi: wtedy jakoś zrobiło mi się dziwnie na sercu; przekonałem się, że to miłość, a odtąd już nie miałem spokojności. Dostałem tęsknoty, zachciało mi się do domu, koniecznie do domu! Nie jednę noc przeszedłem samotną drogą, koło wielkich klasztorów, przez drobne wioseczki, górą i doliną; w końcu mowa duńska obiła się znów o moje uszy, ujrzałem krzyż nad wieżą kościelną w Horne, kurhany pod Faaborgiem: potem poprosiłem o rękę Maryi i otrzymałem ją. Odtąd już nie wędruję! patrzę tylko na bociany, które odlatują w drogę i wracają do domu, a czasem, kiedym nie w humorze, Marya ma już swój sposób rozweselenia mnie. Raz do roku w lecie płyniemy do Thorseng3; toć i to przecież mała podróż, a w dużą wędrówkę, to niech sobie chłopak pójdzie na nią, jak podrośnie: trzeba wam wiedzieć, sierżancie, że w nim nie mało jest życia.
– Za to też dostanie tej wody – odrzekł sierżant i podał mu kieliszek napełniony do połowy. Chłopiec uchwycił go oburącz i wypił jednym tchem, że mu aż łzy stanęły w oczach.
– Otóż i nasza jejmość, – zawołał sierżant, widząc wchodzącą Maryą. Pełna jej kibić i duże ciemne oczy, były jakby stworzone na to, żeby rozkochane serce przyciągnąć z krain południowych. Dosyć ostro spojrzała na męża, i z lekka, choć grzecznie, skłoniła się sierżantowi, który ją poklepał po ramieniu. – Słyszałem całą historyą miłosną, – rzekł, – i całą wędrówkę odbyłem z naszym majstrem.
– A tak, bo nic innego nie ma do roboty – odrzekła sucho i chusteczkę złożyła do komody. – Czemuż tam nie został, jeżeli mu było tak dobrze; Bóg wie po co tu wrócił! Raz mu tutaj za zimno; raz za wiele deszczu! To mu też nieraz i mówię: idź sobie! nikt cię nie trzyma! ja sobie mogę pójść do obowiązku, a dla chłopca też znajdę na kawałek chleba.
– Maryo, – rzekł mąż, – nie na prawdę tak mówisz! Gdybym nie był powrócił, tobyś dziś jeszcze była panną!
– Dziesięciu bym miała za jednego! Może nie wiesz, że syn zagrodnika z Oerebäk koniecznie chciał się żenić ze mną, alem ja była głupia, jak to się często zdarza nam kobietom.
– Nie pożałowałaś tego, Maryo, – rzekł mąż z przymileniem i przyciągnął ją do siebie. Pocałowała go w twarz, rozśmiała się i wyszła do kuchni, gdzie wnet zasmażyły się ryby do małej uczty familijnej.
II
Na prowincyi zwykle każdy dom ma swój ogródek, jakkolwiek nie miał go dom naszego krawca; postarano się tedy o coś w podobnym niby guście, niechby tylko na garść szczypiorku, i w samej rzeczy postawiono na swojem. Byłto, że tak powiem, wiszący ogród północy, na jaki zdobyć się może ubóstwo: duża drewniana skrzynia, napełniona ziemią i stojąca wysoko na dachu, żeby się kaczki do niej nie dostały.
Ile razy potrzebowano z niej co zerwać, wystawiano schodki, które stały w kuchni między półkami a kominem; jeden podtrzymywał je, a drugi właził pod strych, otworzył lukę i wierzchnią częścią ciała sięgał do skrzyni.
To też dopiero było święto dla małego chłopczyka, kiedy się matka jego wybierała na dach; raz nawet pozwoliła mu, trzymając go pod ręce, żeby całkiem wylazł z luki i nogami dotknął się sztucznego ogrodu.
– Nas może równie tyle cieszy to trochę ziemi – mawiała Marya – ile żyda przepyszne jego sady.
– Alebyśmy się z chęcią na nie zgodzili, – odpowiadał krawiec. – Jużto tam w środku ma być pięknie i pełno kwiatów: jakieś rzadkie rośliny, których nie znajdzie w żadnym innym ogrodzie w Swendborgu: w lecie wieczorem, jak wiatr zawieje w tę stronę, czuć nawet woń jaśminów. Nieraz już miałem ochotę przystawić schody do dachu, wleźć ztamtąd w gniazdo bocianie i zajrzeć do ogrodu. Widzisz Maryo, te śliczne topole, które poza dach sam sięgają, dziwne myśli naprowadzają mi do głowy. W lecie, kiedy pełnia na niebie, tak ciemno odbijają od modrego powietrza, zupełnie tak samo, jak ogromne cyprysy we Włoszech. Ile razy, kiedyś ty spała, ja wstawałem i otwierałem okno; otóż jeśli wtenczas dochodził mnie łagodny wietrzyk i wonie jaśminu, wyobrażałem sobie, żem daleko, gdzieś między górami pięknej Italii.
– Czy już znowu pleciesz trzy po trzy? – rzekła Marya i odeszła. Ale mały chłopczyk wytrzeszczył duże oczy na opowiadanie ojcowskie. Jakżeby chętnie i on wraz z bocianami odleciał do cudzych krajów, jakże byłby szczęśliwym, gdyby choć mógł usiąść na gnieździe i zajrzeć w ogród żyda; rzekłby kto, że zawarty tam był dla niego cały świat tajemnic. Tylko w samem domostwie kupca był on kiedyś