tak nagłe, tak całkiem niespodziane.
– Będziesz ty cicho! – rzekła Marya, – albo dostaniesz, że przynajmniej będziesz już wiedział czego płaczesz.
– Gdzie moja żona pojechała? – zapytał Krystyan.
– Daleko w świat! – była odpowiedź. – Dziękuj Panu Bogu, że masz ojca i matkę! Już ty się kiedyś na tem poznasz! Gdybyś tak musiał odjeżdżać z obcemi! – Zamyślona spojrzała na chłopca, i jakby ocknąwszy się, przycisnęła go silnie do piersi. – No, to też za to będzie ci wolno odwiedzić chrzestnego ojca w wąwozie; przyszykuj się na dobry spacer! – To mówiąc, zabrała go z sobą do stancyi.
V
Swendborg nosi jeszcze na sobie cechy małych miasteczek z zeszłego stulecia; te nieregularne budynki, w których często górne piętro wystaje nad dolnem, a spoczywa tylko na niekrytych belkach, ganki zasłaniające cały widok i światło sąsiadowi, szerokie schodki przed sienią, z ławkami kamiennemi lub z drzewa, wreszcie na licznych drzwiach wyrznięte w drzewie napisy duńskie lub łacińskie. Nierówne ulice wydają się brukowanemi pagórkami, po których się w liniach ustawicznie łamanych schodzi raz na dół, raz wdrapywać trzeba pod górę.
Gdzie niegdzie mniemałbyś istotnie, że miasto to leży gdzieś w górach; mianowicie zaś możnaby to powiedzieć o tak zwanym „Wąwozie”, znanym dziś jako giełda kontrabandy i schadzka awantur miłosnych. Spoglądając na ten zaułek z wysoko położonej ulicy miejskiej, masz przed sobą widok nader malowniczy. Potężne kamienie ciosowe, jedne na drugich powalone, dźwigają partery najbliższych kamienic, które z powodu spadzistości ulicy tak samo są wysokie, jak drugie piętra tuż obok położonych domów; tak więc z owej ulicy środkowej widzi się przez kominy i dachy wązkiego wąwozu znaczną część cieśniny, cały brzeg ocieniony wysokopiennym lasem i kawałki wysep Langeland i Thurö.
Na tej ulicy mieszkał ojciec chrzestny Krystyana; chłopiec stał już na rogu i patrzał na jego dom stojący tak nisko, że zwierciadło wody zdawało się oku znacznie wyższe. Rzekłbyś, że trójmaszt pod miastem popłynie wierzchem kominów.
Jak zwykle sień była zamknięta, lecz w środku zabrzmiały skrzypce. Ktoby tylko miał ucho otwarte na tony, byłby się zdumiał nad tą grą cudowną; był to ów jęk melodyjny, który ze skrzypców Paganiniego zrodził bajkę, jakoby zabił swoją matkę i że teraz jej dusza płacze w strunach.
Wkrótce ton przeszedł w prostą żałość: Ole Bull, Amfion północy, tenże sam temat na swoich skrzypcach nazwał: „boleścią matki nad śmiercią, swego dziecka.7” Nie była to wprawdzie ta skończoność, jaką posiadali ci dwaj naszego czasu mistrze w sztuce Jubala, ale jednak gra ojca chrzestnego przypominała ich obudwóch, tak samo jak zielona gałązka we wszystkich swoich szczegółach przypomina drzewo, którego stanowi cząstkę.
Równie jak Ole Bull i on był Norwegczykiem; takim już poznaliśmy go w czasie pożaru, z którego wyratował Naomi. Między polami, skałami i górami lodowemi stała jego kolebka; często też Krystyanowi opowiadał o swojej ojczyznie, o duchu wodnym Nöku, który mieszka w rzekach Norwegii, a przy blasku księżyca, z długą, białą brodą siaduje pod skałą i gra tak pięknie, tak pięknie, że się aż czuje ochotę zeskoczyć do niego w przepaść. Biedny Nök! wtenczas kiedy grał najpiękniej, przedrwiwały go niesforne chłopaki: – Ty i tak zbawionym nie będziesz! – wołali, a Nök zapłakał rzewnemi łzami i skrył się w nurtach rzeki.
– Niezawodnie Nök nauczył grać twojego ojca chrzestnego! – powiedział raz jeden z sąsiadów do Krystyana; jakoż odtąd, ilekroć słyszał jego skrzypce, zawsze przychodził mu na myśl Nök w szumiącej rzece, więc stawał się milczącym i marzącym.
Dlatego też dzisiaj usiadł przed zamkniętą sienią, oparł głowę o drzwi i słuchał dziwnych tonów; dopiero gdy skrzypce umilkły, zastukał nogą.
Człowiek, któregośmy raz już widzieli i który zaledwie wyszedł z tych lat, które zowiemy samą siłą wieku, ukazał się we drzwiach i otworzył; brunatno-żółta jego cera, czarne jak węgiel włosy, wskazywały mięszkańca południa, lub nawet potomka Wschodu, tylko że ten pozór w zupełnej był sprzeczności z dziwnie blado niebieskiemi oczami, tak wyłączną prawie własnością synów północy, a zostającemi w tym dziwniejszym kontraście z ciemnemi i gęsto zwieszonemi brwiami. W pierwszej chwili mógłby kto nawet pomyśleć, że twarz i włosy były jedynie pomalowaną maską i że tylko zupełny blondyn może mieć tak jasne oczy.
– To ty jesteś, Krystyanie? – rzekł Norwegczyk, dziwnie z ukosa spoglądając na niego.
Chłopiec nawpół z bojaźnią, nawpół z przywiązaniem spojrzał na chrzestnego, bo obecność tego człowieka istotnie miała w sobie coś z owej tajemniczości, jaką przypisują grze Nöka, albo wzrokowi wężów. Kiedy Krystyan był w domu, wtedy ciągle tęsknił za nim; jednak w obec nikogo takiego nie doznawał uczucia co przy nim, podobnego poniekąd do wrażenia jakie sprawia na nas przekonanie, żeśmy sami jedni w ciemnej kaplicy grobowej, albo też w dużym lesie, gdzieśmy nocną porą zbłądzili z bitej drogi. Przy każdych odwiedzinach Krystyan dostawał swoje dwa szylingi, a to jeszcze w tak zwanych „szyldzikach”, czyli cieniutkiej monecie miedzianej, z której sześć sztuk idzie na jeden szyling. Wszakże wyznać należy, że jego nie to przyciągało; były to raczej cudowne powiastki o czarnych borach jodłowych, o górach lodowatych, o Nökach i upiorach, a przedewszystkiem muzyka. Skrzypce ojca chrzestnego na swój sposób równie dziwne opowiadały rzeczy, co usta.
Wpuściwszy chłopca, zamknął znowu drzwi od sieni. W pokoju na ścianie wisiało kilka obrazów, które szczególnie zajmowały Krystyana; były to pięć kolorowych rycin z tańca śmierci, podług malowideł w kościele Panny Maryi w Lubece.
Wszyscy tu muszą, iść w taniec, nawet małe niemowlę w kolebce, które zdziwione śpiewa:
«O śmierci! tobie jak dogodzić?
Mam tańczyć, a nie umiem chodzić!»
Krystyan spojrzał na obrazy, które wisiały odwrotną stroną. Zapytał o przyczynę.
– Wykręciły się w tańcu, – rzekł ojciec chrzestny, poprawiając je. – Czyś długo czekał podedrzwiami?
– Nie długo; słuchałem, jakeś grał. Gdybym był tutaj, zaraz mógłbym zobaczyć, jak śmierć tańcowała wokoło, że się aż obrazy wykręciły. Wszakże wszystko prawda, coś mówił?
– Dam tobie te obrazy, – rzekł chrzestny. – Powiedz ojcu, żem ci je darował! Szkło i ramy zatrzymam dla siebie. Czy to nie śliczne obrazy! Czy mnie teraz kochasz? Możem ja nie dobry? Jak ci się zdaje?
Mały przyjął podarunek, ale jakoś był jakby nieswoim pod wzrokiem Norwegczyka.
– Dla czegoś przyszedł bez twojej koleżanki? Podobno się nazywa Naomi, nie prawda? Przecież moglibyście śmiało przyjść razem!
– Już jej nie ma, – rzekł Krystyan, – pojechała z wystrojonym stangretem! – i jak mógł najlepiej rozpowiedział wszystko o nagłym jej odjeździe. Ojciec chrzestny z pewnem zajęciem słuchał tego opowiadania i uśmiechnął się. Smyczek zatańczył znów po strunach, a jeśli śpiewały to samo, co ojciec chrzestny myślał przy swoim uśmiechu, tedy myśli te były niezawodnie złe i gorączkowe.
– I ty się nauczysz grać na skrzypcach! – zawołał. – Kiedyś będziesz mógł mieć z tego majątek! Nagrasz sobie pieniędzy do kieszeni, a troski wygrasz z głowy, jeżeliby cię kiedy jakie opadły. Tu są moje stare skrzypce; najlepszych jeszcze ci nie dam! Palce tak! – i ustawiał mu palce na strunach, a sam kierował smyczkiem w ręku chłopca.
Głos ten ucieszył malca; wszakże on sam go stworzył! Ucho jego uchwyciło każdy ton pojedynczy, a drobne paluszki z giętkością przebiegały struny.
Blizko