Józef Ignacy Kraszewski

Dwie królowe


Скачать книгу

mi jest? – butnie odparł arcybiskup, zmuszając się do uśmiechu – a któż wam mówił, że mi się co stało?

      – Z twarzy to widać!

      – Lica kłamią pod czas jak i usta – zawołał Gamrat. – Zmęczony człek wydaje się zatroskanym, znużony smutnym…

      W chwili, gdy arcybiskup do sali jadalnej wchodził jednemi drzwiami, drugiemi z bocznych komnat już na niego oczekujące zwykłe codzienne towarzystwo cisnęło się tu także. Duchowni strojni jakby niemi nie byli, świeccy po włosku, po usarsku, po węgiersku, po niemiecku poubierani, dwa karły, trefniś, wszystko się to razem wtoczyło.

      Marszałek, który rozkaz już odebrać musiał, natychmiast misy na stół przynosić kazał, a Gamrat już szedł do nalewek, któremu wodę chłopięta na ręce zlewać poczęły… Zatem i paniom i innym gościom podstawiano misy i podawano tuwalnie.

      Gwar wesoły rozszedł się po sali oświetlonej i błyszczącej od sreber i szkła weneckiego. Wszyscy jednak ku arcybiskupowi spoglądając widzieli zarówno, że nie takim przybywał jak zwykle… Zły ten humor powszechnie przypisywano temu, że i królowa stara i Gamrat, pobici zostali w sprawie małżeństwa młodego króla.

      Żeniono go pomimo nich – zapowiadały się burze i ciężkie walki.

      Gdy Gamrat zajął swe siedzenie, obok którego po obu stronach Dzierzgowska i Sobocka się umieściły, a inni też wedle dostojeństwa krzesła zasiedli, zapach polewki rozszedł się po izbie i słychać było przez czas jakiś tylko brzękanie łyżek i dźwięczenie mis potrącanych niemi.

      Arcybiskup ledwie tknąwszy jedzenia, porzucił je, nalać sobie kazał wina, wypił nie mieszkając i siadł oparłszy się na ręku.

      Nawykli przy biesiadach widywać go zawsze rozbudzonym, do wesela powołującym, ochoczym, zdumieni potrącali się łokciami.

      – Co mu to jest?

      Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć, bo takim go nigdy nie widziano, takim on nigdy nie bywał.

      Dzierzgowska cicho badać go zaczęła. Spojrzał z góry na nią, chciał się łagodnie uśmiechnąć, lecz skrzywił tylko i rzekł:

      – Źle się czuję na zdrowiu. Sam nie wiem, co mi jest. Do melancholii nie miałem nigdy skłonności, ani mnie hipochondrykiem kto widział, raczej cholerykiem niekiedy. Przejdzie to wszakże i zwolna się zatrze… Bądźcie wy dobrej myśli, abym ja z niej się cieszył, gdy własnej nie mam.

      – Mówicie tak – odparła Dzierzgowska czule – dobre to dla drugich nie dla mnie, która mam to szczęście dobrze was znać. Strapienie jakieś wam dolega, a ciężkie nad miarę być musi, gdy tak widocznem się stało.

      Westchnął Gamrat nic nie odpowiadając.

      Więc i Dzierzgowska, Sobocki i marszałek i wszyscy ci, którym szło o to wielce, aby wesołym pana widzieli, poczęli szeptać, krzątać się, różne wymyślając sposoby.

      Wystąpił tedy włoski lutnista i pobrząknąwszy o struny, na ławie pod oknem zajął miejsce, śpiewać poczynając pieśń starą, którą arcybiskup lubił, bo mu młode lata w Rzymie przy Ciołku spędzone przypominała. Spojrzał Gamrat ku lutniście, czoło mu tęsknota jakaś oblała… i zasłuchał się w pieśni.

      Nie rozjaśniło mu się oblicze.

      Skończył śpiewać lutnista, któremu kubek podał sam Gamrat dziękując, a przy stole cisza panowała. Ci co zwykle tu rej wodzili, dziś się czuli bezsilni…

      Wystąpił z kąta trefniś, którego Pokrzykiem zwano, co znaczy toż jak włoska: Mandragora, upatrywano bowiem w niezgrabnej jego postaci jakieś z dziwaczną tą rośliną podobieństwo.

      Krzywy, na obłączystych nogach, garbaty szpetnie, z głową jak garnek ogromną i niekształtną – Pokrzyk słynął jeśli nie z dowcipu trefnego, to z cynizmu wielkiego, który też nazwisko mu nadane usprawiedliwiał.

      Zbliżywszy się do stołu, Pokrzyk rozpoczął błaznowanie… śmiech obudził w kilku, ale Gamrat nie zdawał się go ani słyszeć ni rozumieć. Napróżno się wysilał na coraz śmielsze wybryki, wszystkie pozostały bez skutku.

      – Co to ci ojcze nasz dobry? – spytał niemal pod łokieć mu się wciskając.

      – Chciałżeś abym jak ty szalonym był? – zapytał Gamrat.

      – Krzta szaleństwa i rozumnym mężom nie szkodzi – odparł Pokrzyk – zwłaszcza przy biesiedzie.

      Ano, patrzcie, nietylkoście wy smutni, ale wszyscy pociemnieli… tak jak gdy słońce zajdzie, a mrok padnie na ziemię.

      Arcybiskup ręką rzucił, a potem nią czoło znużone potarł i od trefnisia się odwrócił.

      – Hm! – rzekł Pokrzyk na ucho Dzierzgowskiej – rychlej wy niż ja poradzicie na melancholię, ja ręce umywam…

      I od stołu odstąpił.

      Ten i ów z gości, zwłaszcza ci co więcej w dowcip swój ufali, poczęli się z tem i owem wyrywać głośno, sądząc że chmurnego i zadumanego rozruszają. Nie pomogło nic.

      Wieczerza owa, co miała podochocić wszystkich, zeszła posępnie, a pod koniec jej, czoła się wszystkim pofałdowały i gdy znowu do mycia rąk przyszło, milczenie panowało trwożliwe.

      Nawet dla Dzierzgowskiej Gamrat nie miał słówek tych słodkich, któremi ją był zwykł karmić…

      Zaraz więc po krótszej niż zwykle biesiedzie, poczęli się goście mieć ku wyjściu. Ten i ów żegnał się i znikał, rada nie rada Dzierzgowska z siostrą pożegnały Gamrata, który ich nie wstrzymywał, i do kolebki siadły.

      Sobocki tylko pozostał, odprawując je, z mocnem postanowieniem wybadania arcybiskupa i wyjścia z tej trwożliwej niepewności, w jaką go niezwyczajne zasępienie jego wprawiało.

      Gdy kobiety odjechały, goście się rozeszli, a Gamrat sam został z domownikami i Sobockim, skinął na niego i z komnat pustych przeprowadził za sobą do komorki zacisznej, małej, która do sypialni przytykała.

      Ulubione to było jego gniazdo, do którego tylko najpoufalsi przystęp mieli; całe kobiercami wysłane, dokoła miękką szeroką obwiedzione ławą, zaciszne, wygodne i obcym nieprzystępne.

      Arcybiskup zajął tu miejsce na rozłożystem siedzeniu, które tak urządzone było, że na niem położyć się mógł, zeprzeć i jak chciał umieścić. Sybaryta tylko mógł podobne wymyśleć.

      Obok pod ręką stało zawsze na nizkim stoliczku wszystko, czego tylko przy spoczynku pożądać było można… Dzban z wodą zimną, nalewki z winem gotowanem i surowem, łakocie różne i owoce w cukrze kandyzowane.

      Sobocki zajął miejsce nieopodal od niego.

      – Pietrze – rzekł do niego poufale, gdyż byli z sobą jak bracia i wzajem tajemnic nie mieli – drugim sobie mów co wola twa, a no mnie tem się nie zbędziesz. Coś cię dotknęło okrutnie, nigdym cię takim nie widział.

      – Zaprawdę – westchnął Gamrat – bom nigdy nie był takim!

      Zamilkł krzynę i mówił dalej.

      – Niemałom żył, a tego co mi się przygodziło dziś nocą, nie doświadczyłem nigdy. Dlatego zbliżanie się godziny nocnej tak mnie trapi i przeraża.

      – Nocą? – podchwycił niespokojny Sobocki.

      Gamrat skinieniem głowy to potwierdził.

      – Idź – rzekł – opatrz drzwi, aby nawet z domowników moich nikt nas nie podsłuchał. Przed tobą mogę, przed nikim innym z tegobym się nie potrafił spowiadać dla sromu.

      Znasz