Józef Ignacy Kraszewski

Dwie królowe


Скачать книгу

słuchał nie odpowiadając.

      – Po księgi – dodał po chwili – należałoby właściwie jechać za granicę. Tu ich niedostać, bo duchowieństwo polskie surowo czuwa i nad tem co z Niemiec idzie, i cokolwiek bibliopole przywożą.

      – Poślij kogo! – szepnęła Bona.

      Lismanin ręce złożył.

      – Nikomu, nikomu w tej sprawie zawierzyć nie można – rzekł pospiesznie – o gardło idzie. Ja sam musiałbym się chyba ważyć, i to nie inaczej jak polecenie mając królewskie, bo by mi celnicy na granicach zabrali co tylko drukiem pachnie.

      Poruszył ramionami mnich.

      – Pojadę jeśli W. K. Mość rozkażesz – dodał.

      – Nie teraz – szybko i kwaśno przerwała królowa i rzuciwszy nań okiem, dokończyła:

      – Idź dzisiaj do młodego króla!

      Skłonił się mnich. Posłuchanie było skończone, franciszkanin wychodził po cichu. Zasłona ledwie za nim zapadła, gdy pięknej postawy, dorodny mężczyzna, typ prawdziwie polskiej krwi i wielkiego rodu, ukazał się w progu.

      Spojrzawszy na tę twarz pogodną, jasną, na oczy śmiało spoglądające, na całe oblicze nacechowane odwagą i rycerskim wyrazem, zadziwić się było można, znajdując ją tu o mroku w komnacie starej królowej. Lepiej się dopiero wpatrzywszy w zwodnicze te rysy, dostrzedz w nich się dawała skryta przebiegłość jakaś i udanie otwartości pokrytej butą szlachecką.

      Królowa z przyjemnością wpatrywała się w piękne to męzkie oblicze. Nowy gość był ochmistrzem młodego króla, Opalińskim.

      Przyciągnęła go tu do Bony w części ambicya wielka, która z jej pomocą spodziewała się zaspokoić, po części nieprzyjaźń z Maciejowskiemi i Tarnowskim różniąca.

      Opaliński jawnie i skrycie służył Bonie, on jej donosił o każdym kroku syna, o każdej myśli, zamiarze, pragnieniu jego. Pomniejsza służba przekupiona pomagała jej do skontrolowania tego co Opaliński przynosił.

      Bona uśmiechnęła mu się wdzięcznie, dając ręką znak aby się zbliżył. Jako oznakę łaski białe pulchne palce, okryte pierścieniami, wyciągnęła do pocałowania.

      – Nic nowego u nas – odezwał się Opaliński – ale też nic złego. Król zdrów i chmury smutku powoli uchodzą. Staramy się go rozrywać i weselem naszem obudzać w nim myśl dobrą.

      – Co robił wczoraj wieczorem? – spytała Bona.

      Znakiem tylko jakimś niezrozumiałym, wskazując ręką odpowiedział Opaliński, i dodał prędko.

      – Czekamy na wysłańca, który miał nam rzeźbione kamienie zamówione we Florencyi i medale przywieźć. Niecierpliwie król ich wygląda, chociaż – rzekł ciszej – nie wiem czy je będziemy mieli czem opłacić.

      Królowej ta wiadomość nie zdała się być przykrą, uśmieszek usta jej przebiegł.

      – A! tak – szepnęła – będzie się musiał uciec do matki, bo ojciec skarciłby go tylko surowo. Wie że na mnie rachować może, choć i mnie bardzo jest ciężko… Moi rządzcy i dzierżawcy źle się wypłacają. Pieniędzy nie ma a rachunków podostatkiem!

      Opaliński złożył papier na stole, cichym szeptem go objaśniając. Bona włożyła go za pas sukni… krótkie posłuchanie się skończyło.

      W oknach coraz jaśniejszy dzień przeglądał z za zasłonek, dzwony w katedrze wołały na ranne nabożeństwo, na zamku słychać było rżenie i tentent koni, turkot wozów, wołanie pachołków.

      Maryna przyszła niepotrzebne już zabrać światło… a w progu pokazał się pokornie bardzo, do ziemi kłaniający się szlachcic, niepocześnie ubrany starą modą. Rękę, w której trzymał czapkę, tak wyciągnął, że nią prawie zamiótł ziemię.

      Gdy podniósł potem wygoloną głowę, nie śmiejąc przystąpić bliżej – twarz się ukazała ogorzała, wąsata, rysów pospolitych ale energią napiętnowana… Pozdrowił królowę po łacinie. Był to Stanisław Falczewski, rządzca ówczesny Krzemieńca, który królowa trzymała.

      Przyjeżdżał z pieniądzmi i raportem. Pierwsze już wczoraj oddał był do skarbca, drugi miał złożyć ustnie.

      Począł więc od utyskiwania. Nigdzie i nigdy trudniej iść nie mogło, jak Falczewskiemu w Krzemieńcu. Wadzili mu tu wszyscy: mieszczanie, żydzi, sąsiedzi, duchowieństwo… Ponosił same klęski, nie mógł zapobiedz stratom, ledwie żyw już broniąc interesów swej pani, zwlókł się aby uniewinnić i prosić o pomoc, o listy królewskie, o większą władzę itp.

      Całej tej mowy królowa wysłuchała spokojnie, nie okazując aby ją bardzo poruszyła. Spoglądała to na Falczewskiego, który się wysilał na retorykę, to na posadzkę, a gdy nareście wyczerpawszy się skończył – zaczęła zadawać pytania.

      Zdumiewać się było potrzeba tej pamięci z jaką badała Bona o stan swych krzemienieckich posiadłości i pan Stanisław nieraz słuchając powiódł ręką po czole, bo poty nań biły.

      Królowa pamiętała o wszystkiem, o mostach, młynach, stawach, o swoich karczmach, o szynkach, o sporach granicznych, o najmniejszych gospodarskich szczegółach.

      Falczewski ledwie na wszystko odpowiedzieć umiał i zająknął się nieraz.

      Nastąpiły rozkazy i rozporządzenia, którym równie zdumieć się było można, tak rozumne były i obrachowane, aby stan posiadłości polepszyć.

      Na różne pojedynczych ludzi prośby i skargi odpowiadała w większej części odmownie. Falczewski nie mógł wyjednać wiele.

      Królowa też czasu już nie miała na dłuższą z nim naradę, w drugich drzwiach czekały na nią córki, które przychodziły z rannem pozdrowieniem do matki, a godzina się zbliżała, w której Bona zwykle starego króla odwiedzała.

      Ciszej, spokojniej, było w komnatach, które Zygmunt zajmował. Około Bony wrzało nieustanne życie, tu wszystko obrachowanem się zdawało, aby sędziwemu panu pożądanego nie zakłócić pokoju.

      Tam pośpiech widać było wszędzie, tu rozważną powolność. Na swych miejscach z rozpoczynającym się dniem byli dworzanie, urzędnicy, służba i ci, których król pierwszych mógł potrzebować.

      Duchowieństwo w większej liczbie razem z świeckiemi panami dwór składało.

      Cierpiący na bole w stawach, na łamanie w kościach, znużony długiemi życia walkami, król był ociężałym i zobojętniałym, milczącym i smutnym.

      Rzadko bardzo i to na małą chwilę uśmiech blady twarz jego zasępioną ożywiał.

      W młodości już miała ona wyraz surowy, który z wiekiem i cierpieniem stał się prawie groźnym, choć natura łagodną była i dobrą.

      Nigdy Zygmunt nie miał wymowy Olbrachta, ani żywości charakteru kardynała, teraz słowo dobywało mu się z ust trudno, krótkie i rzadko weselsze.

      Ulegał Bonie, bo sił już w sobie nie czuł do walczenia z nią, a Włoszka aż do szaleństwa się posuwała, jeśli opór znalazła… i padała na ziemię krzycząc, aby na swojem postawić.

      Widok też królowej teraz czynił na nim wrażenie przykre. Wiedział że nigdy mu nic nie przyniesie dobrego, ale wymówki, wyrzuty, żądania lub narzekania na ludzi, których on znał najlepszemi przyjaciółmi swojemi.

      Z obawą też wyglądał przyjścia – i szelest jej sukni jeszcze czarniejszą chmurą twarz jego posępną oblekał.

      Lecz ile razy mocniej zachorzał, rozbrajała