Józef Ignacy Kraszewski

Dwie królowe


Скачать книгу

Małemi temi ustępstwami rad był pokój okupić. Zgadzał się, poruszeniem głowy tylko okazując, że się nie przeciwi.

      Dnia tego nawet czynił zadość żądaniom daleko łatwiej niż zwykle – znużonym był.

      Bona otrzymawszy co chciała, powstała z siedzenia, powtórzyła raz jeszcze, aby kanclerzowi i podkanclerzemu król listy wyprawić nakazał, i głową żegnając męża zdala, wyszła.

      Na twarzy Zygmunta, gdy zasłona opadła za nią, odmalowało się widocznie uspokojenie. Oddychał swobodniej teraz. Myśl starca pobiegła w przeszłość i łza zakręciła się w oku. Przypomniał sobie tego anioła, Basię swą, pierwszą żonę, z którą pożycie było tak szczęśliwe, którą kraj cały kochał z nim razem, a po zawczesnym zgonie dotąd opłakiwał.

      Sam się widząc, ostrożnie dobył król ze stolika, w kształcie pugilaresu złożonej książeczki… otworzył ją i wpatrzył się w wizerunek Barbary. Łagodnie, smętnie ona też patrzyła nań z tego obrazka, na którym malarz wyobraził ją młodziuchną, taką jaką tu raz pierwszy przybyła, pokorną, pobożną…

      Przez całe też życie nie zmieniła się dobra, pół święta pani, której modlitwom i postom przypisywano powszechnie zwycięztwo pod Orszą odniesione.

      Jak anioł cicho, sypiąc dobrodziejstwy, łagodząc bole, zapominając o sobie przeszła przez ten świat, nie skarżąc się nigdy i opuszczając go z modlitwą na ustach.

      Po Barbarze nie miał męzkiego potomka, po cóż go naówczas panowie senatorowie zmusili wziąć drugą żonę? po co pięknością Włoszki i jej bogactwami ujęci posłowie tak mu ją zalecali?

      Tak prędko owa dziewica pełna rozumu, nauki, nieporównanego wdzięku postaci, zmieniła się w zrzędnicę nieznośną, która i królowi i królestwu nie dawała pokoju.

      Tak! ale ona dała obojgu tego upragnionego potomka płci męzkiej, w którym płynęła krew Jagiellonów i z niego rozrodzić się miała.

      Westchnął Zygmunt, zaszeleściło około drzwi, schował prędko pugilares zamknięty, przeszłość szczęśliwa musiała pierzchnąć ustępując rzeczywistości.

      W progu pokazał się ten sam Lula Skotnicki, stary, siwiejący już dworzanin królewski, który przed królową ustąpił. Zaglądał on do pana, czy nie potrzebował czego. Zygmunt zwrócił ku niemu łagodnie rozjaśnione oblicze.

      – Lula – szepnął – zobacz czy nie ma ks. Samuela?

      – Oddawna w kancelaryi czeka – odparł Skotnicki.

      – Niech przyjdzie – rzekł Zygmunt.

      Dworzanin pośpieszył z rozkazaniem i po chwilce ks. Samuel z wiązką papierów i pargaminów stał przed królem, który milcząco witał go poruszeniem głowy.

      Zobaczywszy brzemię, które niósł podkanclerzy, uśmiechnął się brwi w górę poruszywszy.

      – Jest co podpisywać miłościwy panie – zaśmiał się biskup, który na rogu stołu złożył listy i przywileje. – Poprzednicy miłości waszej nie zadawali sobie pracy rękę własną przykładać do listów, dość było pieczęci…

      – Ha! – zaśmiał się król – trzebaż okazać, że król choć pisać umie.

      I wskazał miejsce Maciejowskiemu, który nie spiesząc do pracy spytał o zdrowie.

      – Cierpiałem w nocy – rzekł król – we dnie zawsze bole mi folgę dają. Jesień nadchodzi, jest to pora w której najwięcej cierpię, trudno senectus ipsa est morbus1.

      – Pomnijcie, miłościwy panie, na dziadka waszego Jagiełłę – rzekł Maciejowski – krew macie i siłę jego, a ten do późniejszej starości zachował moc i zdrowie.

      – Tak – odparł Zygmunt – ale żył inaczej. Jam może przeszedł go siłą, bom łamał podkowy w rękach i gniótł puhary srebrne, ale dziś już i spruchniałego kija bym nie skruszył.

      Westchnął stary i zadumał się.

      Nie mówili o tem więcej.

      – Młodego (król czasem tak zwał syna) nie widzieliście? – zapytał Zygmunt.

      – Od wczoraj nie – rzekł Maciejowski.

      – Nie wiecie jak przyjął wiadomość o postanowionem małżeństwie? – dodał stary król.

      – Wcześnie przeciwko niemu go starano się usposobić – począł Maciejowski – trudno się spodziewać, aby temu wpływowi oparł się o własnej sile. Lecz rzecz to nie nowa. Narzeczoną swą zna z listów, wie że mu serce zawczasu przeznaczone przyniesie, że jest pobożnie przez matkę wychowaną. Nie daje nic znać po sobie… miłostki młode zapomnieć się muszą, aleby dobrze było zawczasu im tamę położyć.

      Król począł się marszczyć.

      – Jak? – spytał krótko.

      – Ze dworu królowej oddalić miłośnicę – szepnął cicho Maciejowski.

      Zygmunt oburącz głowę objął… nie mówiąc nic okazywał, jak wielką w tem widział trudność.

      – Wydaćby ją za mąż wyposażywszy – dodał ks. Samuel – znajdzie się nie jeden, co się o ładną lalkę pokusi…

      – Nikomu jej dziś nie dadzą – szepnął Zygmunt – nadto jest potrzebną. Musiałbym o nią rozpocząć wojnę.

      – Nie moja rzecz intrygę zwalczać intrygą – mówił dalej, ciągle szepcząc Maciejowski – stan mój na to nie pozwala, charakter się tem brzydzi. Ktoś innyby to powinien dokonać i uwolnić nas od niej zawczasu.

      Nie odpowiadał król długo, ale myślał zasępiony, westchnął razy parę i w końcu zamruczał.

      – Na co się to zdało? alboż druga w jej miejsce podstawiona się nie znajdzie, gdy jej za narzędzie użyć będzie potrzeba?

      Jest ich dosyć we fraucymerze, co się chętnie podejmą kusić…

      Zamilkł.

      Ks. Samuel, jakby zwyciężony tym argumentem, milczał także; ale myślał że popróbować usunąć tę o której wiedziano powszechnie, iż młodemu panu najulubieńszą była, nie szkodziłoby jednak – wstręt miał wszakże do takich się uciekać sposobów, choć w poczciwej sprawie. Oręż to był nieprzyjaciół, nie jego.

      Zwrócił się ku papierom i przerzucać je zaczął, przysposabiając się do poddania ich królowi, który już do blizko stojącego kałamarza i pióra sięgnął, aby się do podpisywania przysposobić.

      Podkanclerzy czytał treść każdego dokumentu, a często nie potrzebował nawet do końca jej dopowiedzieć, bo Zygmunt dawał mu znać iż rzecz, o którą chodziło, pamiętał.

      Dziwnem to było, że złamany na ciele i na duchu, często się zapominający w potocznych sprawach, gdzie o ważniejsze chodziło, budził się jakby z uśpienia Zygmunt i całą dawną żywość umysłu odzyskiwał.

      Gdy niewieści krzyk i swar mu nie dokuczał, wracała pamięć, rozwaga, rozum – starość czuć mu się nie dawała. Lecz teraz były to błyski pogody rzadko trwające długo, każda waśń z Boną, każda przeżyta godzina jej wyrzutów, odbierały mu siły i pogrążały go w tej odrętwiałości, z której potem trudno mu dźwignąć się było. Naówczas wszystko przyjmował obojętnie, zimno, milcząco, zdając się mówić: Dziej się co chce! Opatrzność niech rządzi! Stanie się co jej wola!

      Temi nawet słowy zniechęcony odpowiadał czasem ks. Samuelowi, wyrzekając się walki, z której nie spodziewał się wyjść zwycięzko.

      Tym