href="#n68" type="note">68, jeden dźwigając wór duży, drugi na plecach niosąc pęk spory skór różnych, powiązanych pyskami. Rozłożono to na ziemi, Niemiec chciwie w worku grzebać się zaczął, aż mu oczy błyszczały. Wydobywał po jednemu69 bryły mułem i ziemią okryte, gdzieniegdzie jasnymi obłamy połyskujące… W tych zdawał się świecić, jakby zamknięty płyn jakiś, który stężał i zmarzł na kamień. Skóry też zwierza zabitego zimą, włosem świeciły lśniącym, a gdy Niemiec palcami ich próbować zaczął, nic mu w nich sierści nie pozostawało.
Dopiero się targ rozpoczął, milczący, bez słowa… Hengo odkładał, co mieć pragnął, stary głową trząsł i odrzucał… Razy kilka tak liczono skóry i to, co na stole leżało, ważono w rękach kawały bursztynu, ujmowano i dodawano.
Wisz, to Niemiec trzęśli głową. Jeden to drugi coś ustępował, jeden narzucał, to drugi… Szło to powoli, niekiedy przestankami dzielone długimi, w ciągu których umowa zerwaną się zdawała. Hengo niby swój towar chciał pakować, chłopcy skóry brać zaczynali. Ociągano się z tym jednak, aż nareszcie Hengo rękę wyciągnął i stary w nią uderzył dłonią. Zgoda zawartą została. Wisz zgarnął licząc swój nabytek i natychmiast rozdzielać go począł, wśród powszechnych oznak radości. Ściskano go za kolana. Dwór cały odzywał się wykrzykami… Niemiec wiązał skóry i pakował bursztyny.
Pot mu ciekł z czoła, napił się wody i usiadł na ławie.
– Patrzcież no – odezwał się gospodarz. – ileśmy to wam dać musieli, a wiele70 od was bierzemy. We dwie garście się to zmieści. Czemu wasze ma być tak drogie, a nasze tak tanie?
Hengo uśmiechać się począł.
– Naprzód – rzekł – tom ci ja niemal stawił życie71, wioząc wam tu towar do dworu. Niezdrowo to przedzierać się lasami. A to, co ja wożę, tego ziemia nie rodzi, ani ludzie robią, ale duchy po pieczarach mieszkające, które małych człowieczków mają postać… Oni aż do wnętrzności ziemi za tym kruszcem wdzierać się muszą. Taki człowiek, jak ja, wiele świata przejechać musi, zanim się do nich dostanie i cokolwiek wyprosi. Ani dzień, ani dwa, ale miesiące i lata wędrować trzeba, nim się człowiek do nich dobije.
Życie się stawi72 co dzień i od dzikiego zwierza, i od obcych ludzi, którzy radzi złupić podróżnego. Choć się rzeki i góry, i parowy zna, często się zbłądzi, głodem przymrze, nie dośpi… a rad, kto wyjdzie ze skórą całą. Co za dziw, że dużo wziąć potrzeba. Wam w las pójść za zwierzem, którego u was pełno, to zabawka – bursztyn samo wyrzuca morze albo ziemia rodzi…
Wisz milczał słuchając. Parobcy i synowie rozstąpili się ku ognisku i w głąb świetlicy, każdy chwaląc tym, co otrzymał. Niewiasty szepcząc kryły się w komorze i jedna tylko córka gospodarza, piękna Dziwa, w przymkniętych drzwiach wyglądała ciekawie.
Rozmawiali powoli, słuchano ich pilnie.
– A jeśli wam tak ciężko i niebezpieczno – mówił stary – po co wędrujecie? Macie swoją chatę i pole?
Hengo brwi namarszczył.
– Dlaczego wy na łowy idziecie, choć zwierz bywa dziki? Człowiek się rodzi do swojego życia i odmienić go nie może. Nie tyle za bogactwami goni, co za dolą73 swoją, która go w świat pędzi. Narody całe płynęły nieraz kędyś ze wschodu… ze starych siedzib na nowe, albo to im tam ziemi brakło? Tak i mnie duch mój włóczyć się każe.
– A dużoście już świata zjeździli? – zapytał Wisz.
Hengo się uśmiechnął.
– Tak dużo, że nie zapamiętam, z ilu rzek piłem wodę, przez wiele74 gór wierzchołkim się przedzierał, widziałem dwa morza… a języków, którem słyszał, nie zliczę… a ludzi różnych…
– Przecież ze wszystkich narodów naszych pono najwięcej – odezwał się stary – My, Polanie, rozmówić się możemy i z tymi, co u Odry, i co nad Łabą siedzą, i z Pomorcami75, i z Ranami76 na Ostrowiu, i z Serby77, i z Chrobaty78, i Morawiany79, i aż do Dunaju… i dalej. A któż policzy… jest nas jako gwiazd na niebie.
– Hm! – mruknął Hengo – i nas też niemało…
– A ziemi też dla wszystkich dosyć – dokończył Wisz. – Każdy u siebie doma ma, czego mu trzeba – ziemię matkę pod nogami, słonko nad głową, wodę w strumieniu, chleb w rękach.
Hengo słuchał milczący.
– Tak ci jest – rzekł – przecie80 jedni drugich nachodzą – i z głodu, i z chciwości, i dla niewolnika, gdy go zabraknie.
– Dzieje się tak u was – przerwał stary. – My wojny nie pragniemy ani w niej smakujem. Nasi bogowie pokój miłują jako my.
Niemiec się skrzywił.
– Kto wam tu co zrobi? – mruczał. – Kraj szeroki, pustynie – łatwo by wejść, ale wynijść trudno.
– Myśmy też – rzekł Wisz – od was się nauczyli bronić i wojować, bośmy tego dawniej nie znali. Prawda, że tam u zachodu wasze duchy lepszy oręż kują, ale i nasz kamień stary, i pałka niczego.
– Myśmy już o kamieniu zapomnieli – odezwał się Hengo – pogrzebaliśmy stare młoty po mogiłach i już ich prawie nie widać. Nie zdał się już teraz kamień, gdy o kruszce łatwo, a ludkowie nasi po pieczarach coraz więcej go znoszą.
– My też mamy go od morza i od lądu, z różnych stron przywożonego – ciągnął Wisz – przecie81 dzieci uczymy kamień szanować, bo go pierwsi bogowie pokazali, jak obrabiać, praojcom naszym.
I każdemu do grobu wkładamy młot – siekierę bożą, kamienną, aby się u swoich bogów nią wyświadczył, kim jest i skąd idzie. Inaczej by go nie poznali. A będzie tak na wiek wieków i u wnuków naszych.
Hengo słuchał ciekawie. Wtem stary podniósł się z ławy i sięgnął ręką na półkę, ponad dzieżę chlebną, gdzie rzędem leżały młoty i siekiery kamienne, pooprawiane w drzewo i powiązane mocno. Ujął ich kilka w rękę pokazując Niemcowi.
– Po dziadach, pradziadach myśmy je odziedziczyli – mówił. – Biły one ofiary bogom i łby wrogom, i zwierzom rogi. Gdyby nie kamień, nie byłoby człowieka i życia. Z kamienia powstał człowiek i kamieniem żył. Z niego wyszedł ogień pierwszy, żyto kamień starł na mąkę – i błogosławiony jest. Wasz kruszec zjada woda i ziemia, i powietrze, a kamienia nieśmiertelnego nic nie pożre.
To mówiąc młoty swe z poszanowaniem na półce położył.
W ciągu rozmowy niewiasty służebne koło ogniska się kręciły rozpalając je. Przez drzwi od komory otwarte dozorowała je Jaga. Pracowały z nimi niewiastki i córki, tylko Dziwa w wianku, z założonymi rękami z dala się temu zachodowi przypatrywała. Najmłodszą była w domu, najpiękniejszą i najukochańszą, a pieśni najśliczniejsze śpiewała. Matka ją najciekawszych baśni uczyła, ojciec najstarszymi podaniami karmił. Wiedzieli wszyscy, że ją duchy