blaskiem ją oblewało, promienie czepiały się wierzchołków drzew gdzieniegdzie w złotych odbijających jeziorach i przeglądających między drzewami i łąkami rzek wstęgach.
Patrząc nań z góry, rzekłbyś, że cały kraj ten, cały świat zarastała puszcza jedna, szeroka jak morze i jak morskie równiny siniejąca w oddaleniu. Jak fale też kołysały się bliższych drzew wierzchołki. Wśród tej ciemnej zieleni jodeł i sosen, gdzieniegdzie młodych złocistych lip i brzóz, i majowych łąk zieloność się przebijała. Dalej ściśnięte drzewa już oku nic widzieć nie dopuszczały nad wierzchołki, nad które mało starszych samotnie strzelało ku górze. Głuchy szum zaledwie chwytało ucho… W dwóch tylko miejscach sinego dymu słupy wznosiły się ku górze, niezgięte żadnym wiatru powiewem… Na widnokręgu pasami długimi rozścielały się do snu mgły wieczorne.
Wisz wskazał Niemcowi w prawą stronę.
– Tam… w końcu dnia z końmi waszymi dostaniecie się łatwo. Trzymajcie się ciągle rzeki, a minąwszy do niej wpadające strumienie, szukajcie brodu i przejedźcie na drugą stronę.
Chciał mówić dalej, gdy ucho jego, do chwytania i rozumienia najmniejszego szelestu nawykłe – coś z dala uderzyło. Zatrzymał się, głowę spuścił i słuchał.
I Hengo też w dolinie pochwycił jakiś oddalony tętent głuchy, który się zdawał przybliżać. Wiszowi twarz się zachmurzyła, ręką pokazał na kierunek i spytał.
– Rozumiecie? A teraz – dodał – chodźmy; boję się, czyśmy wilka nie wywołali z lasu. Tętent słyszę… Jeżeli jedzie kto, to chyba kneziowscy słudzy, utrapiona zgraja, która nigdy z próżnymi nie odchodzi rękami. Smerdowie89 jego i posłańcy… Po co? Wiedzą chyba oni sami. Dokąd? Nigdzie jak do Wisza, u którego miód stary stoi…
Stary poruszył się z żywością prawie młodzieńczą i nie patrząc już prawie na Niemca posunął się tąż samą drogą w dół, którą na górę wchodzili. Lecz teraz pędził żywiej i przesunąwszy się przez las – spoza ostatnich drzew ujrzeli rychło zieloną łąkę, a na niej brzegiem rzeki posuwających się pięciu konnych, na których Hengo ciekawe zwrócił oczy.
Przodem jechał dowódca, parami za nim czterej inni… Łatwo w pierwszym poznać było starszego, koń pod nim roślejszy i pokaźniejszy ubiór odznaczał kneziowego sługę. Był to barczysty chłop, z włosami długimi, które mu gruby kark okrywały. Na głowie miał czapkę ze sterczącym przy niej piórem białym. Odzież na nim z sukna jasnego obszycie miała czerwone, u boku miecz sterczał w pochwie, na plecach łuk nad głową się podnosił i łubiany90 wór na strzały.
Jadący za nim w rękach trzymali toporki, zbrojni też w łuki i proce, obwieszeni sakwami… Wisz zobaczywszy jeźdźców jak noc się zachmurzył – porwał róg zza koszuli i trzy razy prędko raz po razu zatrąbił, do chaty znać oznajmując91 o nadjeżdżających.
Gdy głos ten się dał słyszeć, jezdni na koniach poruszyli się żywiej i pierwszy z nich obejrzał dokoła, szukając sprawcy… mógł już z brzegu rzeki, nad którą jechał, zobaczyć Wisza, a ten też niezwłocznie pospieszył na przełaj, ku niemiłym gościom.
– Ej! gadziny przeklęte! – mruczał idąc. – Smoki nienasycone… Smerda pański! Bodaj ich razem obu pioruny ze skóry darły! – Odwrócił się do Niemca. – Wam to na rękę, bo was pewnie i wasze sakwy ze sobą chętnie zabiorą, ale mnie…
Hengo nie okazywał twarzą wcale, czy był rad lub nie spotkaniu.
– Juścić – rzekł – gdyby co złego groziło, prawa gościnności bronić mnie każą.
– Jeżeli ja sam siebie od nich obronię – mruknął Wisz. – Pięciu ich, nie tak to straszna rzecz, moi chłopcy powiązaliby ich na skinienie, ale u stołba92 znajdzie się ich dziesięć razy tyle, gdyby się mścić chcieli.
Szli co prędzej ku zagrodzie.
Smerda kneziowski jadący przodem konia zatrzymał, starego poznawszy lub się domyślając gospodarza. On i jego towarzysze mniej się mu jednak niż Niemcowi przypatrywali. Czuli w nim obcego, a obcy dla nich zawsze był dobrym obłowem…
Gdy podeszli, starzec się smerdzie pokłonił, chociaż ten mu nie myślał oddać powitania. Skłonił się i Hengo, ale mu twarz pobladła, czuł, że chciwe oczy wszystkich na niego się skierowały.
– Kogóż to z sobą prowadzicie, stary? – wołał smerda. – Obcy? Skąd?
Czterej jezdni wnet go obstąpili dokoła.
– Znad Łaby jestem, przekupień, człek spokojny, nieobcy… – rzekł, nabierając śmiałości trochę, Hengo – nieobcy, bom tu nieraz bywał z towarem… wszędy mnie swobodnie przepuszczano…
– Znamy my tych ludzi spokojnych! – krzyknął śmiejąc się smerda – Znamy… Kto wie, na co wypatrujecie drogi po kraju, szukacie brodów po rzekach, zaciosujecie znaki po drzewach… Aby potem poprowadzić…
– Spokojny człek – odezwał się Wisz powoli – dajcie mu pokój, chleb z nim łamałem.
– A mnie co do tego? – zawołał smerda gniewnie. – Kneź surowo zakazuje, aby się tu obcy po kraju nie wałęsali. – Pójdzie z nami.
– Pojadę z wami po dobrej woli, miłościwy panie – rzekł szybko Hengo – A gdy na twarz padnę przed kneziem, łaskę u niego zyszczę93, bo pan jest sprawiedliwy… Jam samowtór94 z chłopięciem… i – cóż ja złego zrobić mogę?
– Związać mu ręce – krzyknął smerda – ano, zobaczymy…
Gdy to mówił, dwóch pachołków skoczyło z koni, aby rozkaz jego wykonać. Smerda skierował się ku zagrodzie.
Stali tu już parobcy i synowie, stała we drzwiach stara Jaga, z równie starą sługą – żadnej z młodszych niewiast widać nie było.
Na znak dany przez ojca wszystkie się ukryły po kątach i zbiegły do lasu, aby się z obcymi ludźmi zuchwałymi nie spotykać. Wyjaśniła się95 też twarz Wisza, gdy w podwórku ani córek, ani synowej żadnej nie zobaczył.
Smerda zlazł z konia u wrót, ludzie jego także, dwu z nich poprowadziło Henga z sobą, wydrwiwając się z niego, popychając i bijąc. Ręce już miał w tył związane sznurem, którego koniec trzymał jeden z pachołków. Konie poszły do szopy, ludzie wprost kroczyli do dworu. Tu Jaga, pokłonami ich witając, zapraszała. Wisz stary szedł zamyślony i chmurny. Zaszumiało wnet w izbie, gdy obcy się do niej wcisnęli. Smerda padł na ławę, pierwsze, gospodarskie zajmując miejsce. Wołali już piwa i miodu, które zaraz niesiono, aby sobie gardła zalali. Gospodarz, nic nie mówiąc, z dala zajął miejsce na ławie.
– No, stary gospodarzu – ozwał się smerda – wy to już wiedzieć powinniście, z czym my jedziemy… Należy kneziowi dań…
– A dawnoście ją brali? – mruknął stary.
– Myślicie się rachować z nami? Kmieć z kneziem? – rozśmiał się smerda.
– Kmieć z kneziem, bo ja tu, na tej ziemi, kneziem jestem – mówił Wisz. – Ze skóry nas drzecie pod pozorem obrony.
Smerda chciał się śmiać, ale popatrzywszy na starego, rychło mu ochota odeszła, spowolniał96 jakoś.
– Pijcie