Болеслав Прус

Emancypantki


Скачать книгу

przebrała się w kortową suknię. Potem do torby podróżnej włożyła koszulę i ręcznik, a nareszcie – butelkę wina i kieliszek.

      – Patrz na moją niedolę, Madziu – mówiła ocierając łzy. – Jeżeli nie wyrwę się stąd, nie odpocznę… grozi mi pijaństwo!… Wyczerpałam się tak, że bez wina nie mogę się obejść jak człowiek chory na tyfus. Na nieszczęście nie ma dość mocnego narkotyku, który by zgłuszył gorycz, jaką nas ludzie zatruwają…

      O, człowiek, cóż to za podłe zwierzę! Kiedy przychodzi na świat, modlisz się jak do cherubina, z którego po kilkunastu latach wyrasta potwór… Czy jest dziecko, którego nie kąpałaby matka łzami, nie otaczała pieszczotami?… Dla niej ono niebem, wiecznością, Bogiem, a co potem?… Prędzej czy później zdarzy się wypadek, że matka nie poznaje swego płodu i doświadcza takiego zdumienia, jak gołąb, któremu skradziono by pisklę, a podrzucono ropuchę…

      – Pani nie powinna tak mówić… – wtrąciła Madzia; lecz umilkła, zawstydzona własną śmiałością.

      Pani Latter spojrzała na nią wzrokiem, w którym była ciekawość i prośba.

      – Mów, mów… – rzekła. – Dlaczego nie powinnam?…

      – Bo przecież to nie jest występek, że Helenka nie chce iść za pana Solskiego, jeżeli go nie kocha. Bez miłości…

      – Bez miłości, mówisz, nie warto iść za mąż – przerwała jej pani Latter. – A z miłością, sądzisz, że warto?… Oj, dziecko, dziecko… znam kobiety, które wychodziły za mąż z miłości i co z tego?… Kupowały sobie wrogów w czasach pomyślnych, zdrajców w porze walki o chleb, a szyderców w niepowodzeniu. Powiem ci, co jest miłość: wyjść za mąż bogato i spisać intercyzę…

      Jezus Maria!… – szepnęła nagle, wyciągając przed siebie ręce.

      – Co pani?…

      – Zaczekaj!… Już przechodzi… Ach, jakie to straszne!… Chwilami zdaje mi się, że się dom wali… Gdybyś widziała te ściany, kiedy się gną… Muszę stąd uciec… nie wytrzymam…

      Usiadła, odpoczęła i mówiła złamanym głosem:

      – Ja wiem, że to są przywidzenia, ale nie mogę się oprzeć… Rozumiem mój stan, ale już nie panuję nad sobą… Trzeba być wariatką, ażeby gniewać się na uczennicę, która nas żegna, na Martę, kiedy częstuje bulionem, na te wbiegania co pół godziny do mego pokoju… Przecież od kilkunastu lat dzieje się to samo, ciągle ktoś wpada… Ale dziś – już nie mogę wytrzymać. Każdy szmer, wyraz, każda twarz ludzka są jak rozpalone sztylety, które mi w mózg wbijają… Muszę jechać, bo tylko to mnie ocali…

      Około szóstej niebo zachmurzyło się i zrobił się zmrok.

      Pani Latter naprędce napisała kilka wyrazów do Zgierskiego i kazała Stanisławowi odnieść list. Potem szybko włożyła kapelusz i zarzuciła na siebie okrycie prosząc Madzi, ażeby tylnymi schodami wyniosła jej torbę na ulicę.

      W kilka minut, niepostrzeżone przez nikogo, spotkały się niedaleko Kopernika. Pani Latter wskoczyła do dorożki, kazała Madzi usiąść obok siebie, a woźnicy – jechać do kolei warszawsko-wiedeńskiej.

      – Masz tu klucze od biurka – mówiła do Madzi. – Ach, jak mi lekko!… Jest tam kilkaset rubli. Powiesz, że wyjechałam na parę dni… Ja także chcę mieć wakacje. Dopiero w tej chwili czuję, że będę zdrowa, choć jeszcze kłaniają mi się kamienice… Ale to drobiazg!… Gdy odetchnę i powrócę – wszystko się zmieni, a tobie, Madziu, zrobię propozycję… Kto wie, może jeszcze będziesz kiedy przełożoną?…

      „Niechże mnie Bóg broni!…” – pomyślała Madzia.

      – Oto wszystko – mówiła pani Latter. – A teraz, do widzenia!… Wysiądź z dorożki, nie wracaj zaraz na pensję, a gdy wrócisz – mów, co ci się podoba. Wybornie udał mi się figiel…

      Kazała dorożkarzowi stanąć i uścisnęła Madzię.

      – Wysiadaj, wysiadaj… Bądź zdrowa!…

      Po chwili zniknęła dorożka zostawiając na rogu ulicy osłupiałą Madzię.

      29. Pomoc gotowa

      Odurzenie Madzi trwało niedługo, tym bardziej że na ulicy zaczął krążyć jakiś młody człowiek, prawdopodobnie z zamiarem ofiarowania jej swoich usług i serca. Ocknęła się, a w głowie jej wyraźnie zarysowały się dwie myśli: pierwsza – że pensja pani Latter jest zgubiona, druga – że w takiej chwili trzeba iść do Dębickiego.

      Co on mógł poradzić?… absolutnie nic. Ale Madzia czuła, że jest jakieś wielkie niebezpieczeństwo i że w podobnych chwilach trzeba chronić się do człowieka uczciwego. W jej zaś oczach Dębicki był najuczciwszym z ludzi, jakich znała. Ten ubogi, schorowany, wiecznie zakłopotany nauczyciel wyrósł na niebotyczną skałę. Jeżeli zastanie go w domu – jest ocalona; gdyby przypadkiem wyjechał, Madzi pozostawało chyba – utopić się…

      Już nie chodziło jej ani o pensję, ani o panią Latter, ale o samą siebie. Potrzebowała usłyszeć dobre słowo z ust prawego człowieka, a przynajmniej spojrzeć na jego twarz i uczciwe oczy. Teraz on był najmędrszym, najlepszym, najpiękniejszym, on, jedyny człowiek, któremu w podobnej sytuacji można bezwzględnie ufać.

      Wsiadła w dorożkę i kazała zawieźć się do pałacu Solskich. Zadzwoniła do sieni – nie otwierano; więc poczęła dzwonić dopóty, aż w sieni rozległo się powolne stąpanie. Zakręcono kluczem i w uchylonych drzwiach ukazał się stary człeczyna mający potężne brwi, a na głowie kilka kęp siwych włosów.

      – Pan Dębicki jest? – zapytała.

      Stary rozłożył ręce ze zdziwienia, lecz wskazał jej drzwi na prawo. Madzia wpadła tam i w dużym pokoju, przy lampie z zielonym daszkiem, zobaczyła Dębickiego. Siedział przy stole i pisał.

      – Ach, panie profesorze – zawołała Madzia – jak to dobrze, że pan jest!…

      Dębicki podniósł na nią jasne oczy, ona zaś rzuciła się na fotel i zaczęła szlochać.

      – Tylko niech się pan nie niepokoi – mówiła. – To nic… jestem trochę rozstrojona… O, żeby tylko pan nie zachorował… W tej chwili odprowadziłam panią Latter… Wyjechała!…

      – Na święta? – spytał Dębicki wpatrując się w Madzię. A w duchu dodał:

      „Zawsze musi być jakaś komedia z tymi babami!…”.

      – Nie na święta… Prawie uciekła!… – odparła Madzia.

      I w sposób zwięzły, co niesłychanie dziwiło Dębickiego, opowiedziała mu o nagłej chorobie pani Latter, o powrocie męża, o możliwym bankructwie pensji…

      Dębicki wzruszył ramionami: słyszał wszystko, lecz niewiele rozumiał.

      – Proszę pani – rzekł – do mnie o to nie można mieć pretensji. Ja prawie nigdzie nie wychodzę i nie mam zwyczaju wypytywać o cudze interesa… Ale pieniądze dla pani Latter są…

      – Jakie pieniądze?…

      – Cztery… pięć… do dziesięciu tysięcy rubli… Pan Stefan Solski na żądanie panny Ady Solskiej taką sumę zostawił do dyspozycji pani Latter, gdyby kiedy znalazła się w kłopotach finansowych… No, ale ja, jak się pani domyśla, o jej położeniu nie mogłem wiedzieć.

      – Zostawił?… Ależ on zerwał z Helą! – zawołała Madzia.

      – Zerwał!… – powtórzył Dębicki machając ręką. –