– odparła gospodyni z grymasem.
Pani Latter zastanowiła się.
– Fiszman?… Drugi raz już mi to panna Marta powtarza. Nie znam żadnego Fiszmana. Może to ten, co nam masło przywozi?
– Nie, proszę pani. Masło przywozi Berek, a Fiszman to taki kapitalista. Już nawet wiem, gdzie mieszka…
– Trzeba go jutro sprowadzić – odparła pani Latter patrząc w okno. – Zawsze z końcem kwartału są niedobory… Ale za miesiąc będą pieniądze.
Kiwnęła głową na znak, że gospodyni może odejść, i znowu rozpoczęła gorączkowy spacer po gabinecie. Uśmiechała się sama do siebie czując, że gniew na męża rozbudził w jej duszy nowe zasoby energii.
„Nie dam się!… nie dam się!…” – powtarzała zaciskając pięści.
Nie pomyślała, na jak długo wystarczy jej ten nowy zapas sił i – czy nie jest on już ostatnim?
Wychodzącą pannę Martę dopędził w końcu korytarza Stanisław i wszedłszy do jej pokoju, tajemniczo zamknął drzwi za sobą. Potem wydobył portmonetkę, z niej złotą sztukę dziesięciomarkową i rzekł:
– Aha?… Niech pani zgadnie, od kogo to dostałem. To dopiero pan!… Bywali u nas nawet rublowi panowie, ale takiego jeszczem nie miał.
– Prawda – odpowiedziała gospodyni, której oczy uśmiechnęły się do złota. – Ważna sztuka!… Mój Boże, teraz tego nigdzie nie widać, a jeszcze pamiętam za nieboszczki mamy…
– Co tam sztuka. Ale co to za pan, który mi ją dał?… Żebym powiedział pannie Marcie, trupem by padła… słowo daję!
– Och, jaki mi sekretarz!… Ode mnie wydobywa wszystko, co mam pod sercem, a sam droży się. Któż by mógł dać dukata, jeżeli nie pan Solski? Pewnie przyjechał oświadczyć się o panienkę… Chwała Bogu! – dodała wznosząc oczy i ręce do góry.
Ale zastanowiła ją poważna fizjognomia lokaja.
– No, niech Stanisław gada prędko albo niech się wynosi…
– Nie bardzo komu przeszłoby przez gardło takie słówko – odparł. – To, co powiem, mówię tylko pani, bo niech ręka boska zachowa…
– Zwariowaliście!… Więc kto był?
– Nieboszczyk pan…
– W imię Ojca i Syna… Jaki nieboszczyk?…
– Nieboszczyk Latter.
– Przysięgam, że zupełny wariat!… – szepnęła gospodyni wpijając się wzrokiem w twarz Stanisława. – Alboście wy znali go?
– Nie znałem, alem trochę słyszał, o czym gadali z panią. Niewielem rozumiał, bo to po francusku…
– Więc wy rozumiecie choć trochę?
– Ba! jest się tyle lat na pensji!… Nie wszystkom słyszał, niewielem rozumiał, ale zawsze wiem, że to był mąż, pan Latter… Mnie się to i dawniej o uszy obijało, że on jeszcze chodzi po świecie, alem nie myślał, że ma wypełnione kieszenie… Przecie rzucić złotą sztukę nie byle kto potrafi…
– Dzięki ci, Boże!… – westchnęła panna Marta. – Zawsze modliłam się na intencję naszej pani i byłam pewna, że wypłynie…
– Hum! Hum!… – mruknął Stanisław. – A ja w tym nic dobrego nie widzę. Naprzód – kłócili się, nawet pani coś powiedziała o kryminale, potem – jak on wyszedł, strasznie płakała, a nareszcie… Wreszcie to nigdy nie jest dobrze, kiedy pokazuje się człowiek, którego wszyscy mają za nieboszczyka. Będzie jakaś bieda.
Od krańcowego optymizmu panna Marta nader łatwo przerzucała się w krańcowy pesymizm. Więc i teraz splotła ręce na piersi i rzekła:
– Aaa… ja i to myślałam. Bo co znaczy mąż, którego nie było… nie było i naraz wylazł jak spod ziemi? Jużci, kiedy oni rozeszli się i pani aż musiała pensję założyć, więc nie musiało być między nimi kleju; a jeżeli teraz wrócił, i jeszcze bogaty…
– A jaki piękny pan!… Ho, ho! gdzie wygląda młodziej od naszej…
– O!… – przerwała panna Marta – to jest sęk… Młody i piękny mąż, żona starsza… O!… tu, tu jest nieszczęście… Żona biedna zdarła się w pracy, a on piękny i bogaty… Łajdaki mężczyźni!…
– Tylko… pani gospodyni… pary z ust nie trzeba puszczać przed nikim, bo z tego może wyjść nieszczęście i dla mnie… – rzekł Stanisław grożąc palcem.
I gdy uroczyście zabierał się do odejścia, panna Marta rozgniewana przestrogą schwyciła go za ramię i wypchnęła za drzwi.
W kwadrans panna Marta kocim krokiem wbiegła na górę szukać Madzi. Lecz że zamiast Madzi nasunęła jej się panna Howard, więc schwyciła ją za rękę, wciągnęła do pustej sali i zaczęła szeptać:
– Wie pani, co się stało?… Ale niech pani przysięgnie, że nikomu nie powie! – dodała podnosząc palec w górę. – Wie pani, Latter wrócił…
– Jaki Latter?…
– Latter, mąż pani przełożonej.
– Ależ on od dawna nie żyje.
– Owszem, od dawna żyje, tylko siedział w kryminale…
– Co?… co?…
– Był w kryminale – szeptała panna Marta. – Ale jaki on piękny!… ach, pani, czyste bóstwo, czysty Napolion!…
– Jaki Napolion?…
– Przecie ten, bożek piękności… A jaki bogaty… Pani, dał Stanisławowi parę… co mówię – dał kilka, a może i więcej złotych dziesięciomarkówek. To milioner.
– Skądże wziął? – spytała panna Howard wzruszając ramionami.
– Pewnie z tego, za co siedział w kryminale.
– On tu jest?
– Teraz wyszedł zameldować się policji, ale wróci…
– I będzie tu nocował?… – badała podnosząc głos panna Howard.
– Przecież kto tutaj ma żonę, w hotelu nocować nie będzie.
Panna Howard schwyciła się za głowę.
– Natychmiast się stąd wyprowadzam… Mężczyzna piękny, który był w kryminale, chce tu nocować! Nigdy, za nic…
– Na miłość boską, panno Klaro… – błagała ją przestraszona gospodyni. – Co pani robi?.... przecież to największy sekret… tajemnica grobowa…
– A co mnie to obchodzi? – mówiła wzburzona panna Klara.
– Piękny i… był w kryminale… Ładnie bym jutro wyglądała!… Przecież taki człowiek musi być zdeterminowany na wszystko.
– Ależ, pani… ależ, panno Klaro… – szeptała gospodyni. – Już wszystko powiem… On tu nie będzie nocował, bo nienawidzi pani Latter… Ledwie wszedł, zaraz pokłócili się, a pani przełożona tak strasznie płakała jak w konwulsjach… Nic z tego nie będzie, ona go na próg nie puści… Może nawet nigdy się nie zobaczą…
Panna Howard zaczęła potrząsać głową.
– A co – rzekła – czy powinny kobiety wychodzić za mąż?… Potrzebne jej to było?… Tyle lat pracy i niewoli… Tyle lat męża nie miała, a gdy wrócił, także go mieć nie będzie!… Och, te