Болеслав Прус

Emancypantki


Скачать книгу

zachowaniu się przełożonej.

      Na parę dni przed uwolnieniem uczennic zmieniła się fizjognomia pensji. Kilka dalej mieszkających panienek już wyjechało, a między innymi Mania Lewińska do swojej babki do Żytomierza. Lekcje odbywały się nieregularnie. Niektórzy nauczyciele nie przychodzili i prawie nie było wieczornych zajęć z pensjonarkami, które zebrawszy się w oświetlonych salach czytywały powieści.

      Tego wieczora panna Marta, gospodyni pensji, zobaczywszy Madzię spacerującą po korytarzu kiwnęła na nią palcem i szepnęła:

      – Niech paniuńcia przyjdzie do mnie kuchennymi schodami… Mam doskonałą śmietankę i coś do powiedzenia…

      Gdy Madzia wysłała jedną szóstoklasistkę do zastąpienia jej w trzeciej klasie i zbiegła do pokoju panny Marty, znalazła nakryty stolik, kawę gotującą się na maszynce, garnuszek śmietanki i talerz lukrowanych sucharków.

      – Ach, jak to dobrze! – zawołała wesoło. – Takam głodna…

      Gospodyni złożyła ręce i podniosła oczy do nieba.

      – Tak, tak!… – rzekła cicho – teraz tu wszyscy głodni… Dzisiaj dzieci strasznie narzekały na obiad, ale cóżem ja winna?… Pieniędzy nie ma.

      – Pieniędzy?… – powtórzyła Madzia.

      – Ach, świat się kończy, paniuńciu… sądny dzień! – wzdychała gospodyni nalewając kawę. – Nikomu tego nie powiedziałabym, ale pani muszę… Kiedy nam przyjdzie zapłacić choćby tylko profesorom, a to przecie – dziś, jutro, wtedy zabraknie na obiad… A tu i gospodarz odzywa się o komorne… szczerze powiem: grozi… Kalwin, nie człowiek.

      – Skądże tak nagle? – zadziwiła się Madzia.

      – Nie nagle, aniołeczku, nie nagle, duszyczko… (Prawda, jaki kożuszek?…) To nie nagle, kiedy Helenie daje się kilkaset rubli, a paniczowi tysiąc i kilkaset… Nikomu bym tego nie powiedziała, ale… z pensją tak robić nie można… Albo dzieci, albo pensja… O, jaka ja szczęśliwa, że nie mam dzieci!…

      Madzia machinalnie piła kawę; apetyt opuścił ją.

      – Niedobrze rozumiem… – szepnęła.

      – Zaraz pani wytłomaczę – przerwała panna Marta. – (Prawda, jakie sucharki?…) Helenka nie może pracować, musi bogato wyjść za mąż, jest na wielką damę wychowana, więc – naści, Heluniu, parę setek, jedź za granicę i goń pana Solskiego… Kazio bisurmani się przez trzy kwartały i musi uciekać z Warszawy, więc – naści, Kaziu, tysiąc i kilkaset rubli, boś i ty wielki pan. Szast, prast, na lewo, na prawo i – nie ma na komorne!

      Madzia, trzymając w ręku sucharek zamyśliła się i szepnęła:

      – To dziwne…

      – Co, paniuńciu? – pochwyciła panna Marta.

      – Mówi pani tak jak Malinowska…

      – A pani skąd wie?… – ciekawie zapytała gospodyni nachylając się do Madzi.

      – Byłam u niej.

      – Aaa… i paniuńcia była?… Tak, tak, każdy musi dbać o siebie… Bo i pani Méline już tam była, i panna Żaneta ma pójść jutro…

      – Do Malinowskiej?… Po co?… – zawołała Madzia.

      – Po to samo, po cośmy tam wszystkie były.

      – Czy i pani?…

      – A cóżem ja gorszego od innych?… – oburzyła się panna Marta. – Pani Latter bankrutuje, wszyscy ratujecie się… Dlaczego ja mam zostać bez chleba?… Przecie służyłam wiernie, oj, oj! i nie tylko pensjonarkom, ale pannie Helenie i panu Kazimierzowi… Za cóż mam ginąć?

      – Ależ ja byłam u Malinowskiej z panną Howard już dawno i wcale nie prosiłam o miejsce – tłomaczyła się obrażona Madzia.

      – Nie? więc niech pani jutro idzie do niej i prosi o miejsce. Tak nie można… Już się tam zapisało z trzydzieści kandydatek na damy klasowe, a ze cztery na gospodynie…

      Madzia upuściła sucharek, odsunęła resztkę kawy i złożywszy ręce rzekła:

      – Boże, Boże!… cóż wy robicie najlepszego?… – zabijacie panią Latter…

      – Cicho, cicho!… – uspokajała ją panna Marta. – Zabijamy!… Nie my, sama się zgubiła… Jezus Maria, mając takie dochody przez kilkanaście lat można było coś odłożyć… A tu wszystko wydało się na dom, na szyk, na dzieci… Taki pan Kazimierz sam kosztował z piętnaście tysięcy rubli!… Zjadł – i teraz nie ma…

      – Skąd pani wie, że nie ma?

      – Oho, skąd!… Ja wiem wszystko, od czegożem gospodyni? Myślałam, że bodaj opędzimy komorne i wydatki do świąt; ale gdzie tam… W kasie tak krucho, że pani wczoraj posyłała mnie tam… naprzeciw, do Szlamsztejna…

      – Cóż to za jeden?

      – Lichwiarz, paniuńciu, lichwiarz!… – mówiła panna Marta trzęsąc rękoma. – A i ten już dać nie chce… Przyjął mnie, jak gdybym przyszła po prośbie, i powiedział: kiedy wam było dobrze, robiliście interesa z Fiszmanem, to i teraz idźcie do Fiszmana… Naturalnie, trzasnęłam gałganowi drzwiami pod nosem, ale zaraz przyszło mi na myśl, że pani przełożona nie od dzisiaj ucieka się do lichwiarzy… A taki Zgierski może nie ma u nas pięciu tysięcy rubli?… Jeszcze jak!… Nawet spisał umowę, że wszystkie meble pani przełożonej, wszystkie ławki, szafy, tablice należą do niego.

      – Ten Zgierski?… – spytała Madzia.

      – A ten, ten… To ziółko… Od jednej mojej znajomej magazynierki bierze za tysiąc rubli sto pięćdziesiąt rocznie, a drugiej, także mojej znajomej, co ma sklep wiejski, pożyczył pięćset rubli i bierze sto na rok… Jezusek! takie sobie wymyślił zarobki, że pożycza tylko kobietom, które mają proceder, bo kobiety – mówi – są najpewniejsze. I prawda! Kobieta nie dośpi, nie doje, ale procent zapłaci, i jeszcze można się do niej umizgać albo do jej panien… Szelmy mężczyźni, ma rację panna Howard…

      Madzia patrzyła w okno i rozmyślała.

      – Wszystko to – rzekła – są chwilowe kłopoty pani Latter. Ale od wakacyj…

      – Co od wakacyj? – przerwała gospodyni. – Od wakacyj możemy nie mieć żadnej uczennicy ani pensjonarki…

      – Chyba… że ktoś będzie je odstręczał – odparła Madzia, ostro spojrzawszy na gospodynię.

      Panna Marta rozgniewała się, lecz nie podnosząc głosu rzekła:

      – Paniuńcia, dalibóg, nie ma oczu ani uszu!… Ile to już ubyło nam panienek w tym roku, a przecie nikt ich nie odstręczał… Pensja straciła reputację – oto sekret. Dla jednych jest za droga, dla innych źle prowadzona… Pani myśli, że hece z Joasią albo z Dębickim mogły wyjść pensji na pożytek?

      – Temu winna panna Howard.

      – Bajki! – odparła gospodyni machając ręką. – Z Joasią wina pana Kazimierza, a z Dębickim – panny Heleny, bo ona pokłóciła się z nim. Dzieci, dzieci zrobiły to!… Rozkapryszone, rozpieszczone, a pani Latter za słaba dla nich… Nie trzeba było pozwalać synowi na romanse z damą klasową, a Joasię, kiedy w nocy wróciła na pensję, oddalić zaraz. Albo gdyby Helence pani przełożona w porę natarła uszu, zamiast boczyć się na Dębickiego, to i on zostałby. Czy to nie grzech?… Taki był tani profesor…

      Madzia powstała z krzesła.

      – Więc tak! – rzekła z pałającymi oczyma.