to człowiek, którego pani Latter nienawidziła z całej duszy. Bo dlaczego on wtedy nie wybuchnął gniewem?… albo dlaczego jej nie przeprosił?… A jeżeli nie umiał ani gniewać się, ani przepraszać, dlaczego ją porzucił nie dając przez piętnaście lat znaku życia?…
„Więc jedno z trojga – myślała pani Latter. – Albo już nie żyje, albo wpadł za coś do więzienia, albo – rozpił się i znikczemniał.” Innej kariery nie mógł zrobić człowiek, którym ona tak strasznie pogardzała. Na dnie posępnych marzeń pani Latter powrót jej męża nie należał do nieprawdopodobieństw. Owszem, bo dlaczegóż by los miał jej oszczędzić największego nieszczęścia?… Może nie wrócić, ale może i wrócić – mówiła sobie. – Lecz jeżeli wróci, to z pewnością jak nędzarz i nędznik, którego ona będzie musiała ukrywać przed oczyma świata i przed własnymi dziećmi.
Niekiedy w chwilach osłabienia zdawało się jej, że gdyby wypędzony mąż wrócił, ze wstydu i gniewu odebrałaby sobie życie… Tymczasem nadeszła ta chwila i pani Latter, zamiast struchleć, otrząsnęła się ze swej apatii. Energicznym krokiem poszła do sypialni, wypiła kieliszek wina i na przysłanym jej liście napisała jeden wyraz: „Czekam”. Włożyła w kopertę i zaadresowawszy „Monsieur Arnold”, kazała oddać posłańcowi.
Potem usiadła na fotelu i bawiąc się kościanym nożykiem patrzyła na drzwi, spokojnie czekając, rychło między portierami ukażą się łachmany, obrzękła twarz i załzawione oczy człowieka, który kiedyś zastąpił jej drogę na ulicy, a do którego musi być podobnym jej mąż.
Gdyby ją zapytano, jak długo czekała: godzinę czy kilka minut, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Również nie słyszała, że ktoś wszedł do przedpokoju, że zapukał do drzwi gabinetu i nie mogąc doczekać się wezwania sam je otworzył. Pani Latter pamiętała tylko, że jakiś cień ukazał się istotnie między portierami i zbliżał się do biurka. Pani Latter nie patrzyła mu w twarz, niemniej była pewną, że stoi przed nią obdarty pijak. Nawet zdawało jej się, że czuje zapach wódki.
– Czego nareszcie chcesz pan ode mnie? – zapytała go po francusku.
– Tak mnie witasz, Karolino… – odpowiedział głos dźwięczny jak organy.
Pani Latter zadrżała i podniosła głowę. O parę kroków od niej stał niezwykle piękny mężczyzna: średniego wzrostu, brunet, ze szlachetnymi rysami i matową cerą. Miał niewielkie czarne wąsiki i ciemne oczy, w których nie wiadomo, co więcej należało podziwiać – melancholię czy słodycz.
Wyglądał na trzydzieści kilka lat, był ubrany bez zarzutu, a na palcu lewej ręki miał pierścień z dużym brylantem.
Pani Latter przypatrywała mu się zdumiona: ani śladu nędzy czy wyniszczenia…
„Aha! – pomyślała – więc musi być łotrem eleganckim… Oszukuje w karty albo okrada salony… Ale nic się nie zmienił…”.
– Chcę wiedzieć, czego pan sobie życzysz? – zapytała po raz drugi.
Na pięknej twarzy gościa odbiła się jakaś gra uczuć: był wzruszony, lecz zaczynał się dziwić.
– Karolino – mówił ciągle po francusku – nie mam i nie chcę mieć pretensji do twoich względów, ależ jestem co najmniej… dawnym znajomym… Zdaje mi się, że ten kamienny Sokrates przywitałby mnie inaczej… nawet to biurko… fotel… Aha!… i portrety dzieci – dodał, z uśmiechem patrząc na ścianę.
Pani Latter przygryzła wargi z gniewu.
– Dzieci – rzekła – a nawet biurko i fotele były własnością mego pierwszego męża… Są to więc bardzo dalecy znajomi pańscy – dodała z naciskiem.
Twarz gościa pociemniała rumieńcem.
– Wybornie! – odparł już innym tonem – chcesz sprowadzić nasze stosunki od razu na grunt właściwy… Doskonale!… Pozwoli pani jednak, że usiądę…
Siadł na fotelu, od którego pani Latter ze wstrętem odsunęła się na drugi koniec kanapki.
– Przed paroma miesiącami – mówił – otrzymała pani ode mnie list z Waszyngtonu, pisany w grudniu roku zeszłego.
– Nic nie otrzymałam.
– Nie?… – zdziwił się gość.
– Nic i nigdy.
– Nigdy?… A jednak pisałem do pani i w roku 1867 z miasta Richmond w stanie Kentucky.
Pani Latter milczała.
– Nic nie rozumiem… – mówił gość nieco zmieszany. – Ja wprawdzie teraz, zamiast: Eugeniusz Arnold Latter, nazywam się krótko: Eugeniusz Arnold, no, ale chyba to nie spowodowało nieporozumienia.
– Ach, więc mamy zmianę nazwiska!… – zawołała pani Latter z szyderczym śmiechem, uderzając ręką w poręcz kanapki. – To daje do myślenia, że nie traciłeś pan czasu…
Gość patrzył na nią zdziwiony.
– Chyba słyszała pani o mnie…
– Nic nie słyszałam – odparła szorstko. – Ale znam tę pochyłość, po której staczają się słabe charaktery…
Gość znowu zarumienił się, ale tym razem z gniewu.
– Pozwoli pani, że w kilku słowach dam jej małe objaśnienie.
Pani Latter bawiła się wstążką sukni.
– Jak pani wiadomo, zawsze byłem nieśmiały: w liceum, w uniwersytecie… Gdy przyjechałem do tego kraju na nauczyciela prywatnego, moja nieszczęsna wada spotęgowała się, a gdy… miałem zaszczyt zostać mężem pani… prawie przeszła w chorobę…
– Co jednak nie przeszkadzało umizgać się…
– Mówi pani o tej guwernantce z Grenoble, do której – nie umizgałem się, tylkom jej pomagał jako rodaczce… Ale mniejsza o nią…
Otóż, gdym otrzymał – raz na zawsze – dymisję od pani, pojechałem do Niemiec pragnąc tam zostać guwernerem. Poradzono mi jednak, ażebym przeniósł się do Ameryki, co też zrobiłem.
Chwilę odpoczął.
– Tam trafiłem na wojnę domową i z biedy zapisałem się do armii północnej jako Eugeniusz Arnold. Zmieniłem nazwisko z obawy, ażeby go nie skompromitować, ponieważ byłem pewny, że z moją nieśmiałością, jeżeli natychmiast nie zginę, to albo ucieknę w pierwszej bitwie, albo zostanę rozstrzelany – za zbiegostwo.
Wnet jednak przekonałem się, że nieśmiałość i tchórzostwo są dwie rzeczy różne. Krótko mówiąc: skończyłem kampanię w randze majora, dostałem od rządu trzysta dolarów emerytury, od kolegów ten oto pierścień i – co mnie najwięcej dziwiło – nauczyłem się rozkazywać, ja, który niegdyś tylko spełniałem rozkazy wszystkich, nawet moich uczniów…
A ponieważ tak wybornie posłużyło mi nowe nazwisko, więc – zatrzymałem je.
– Budująca historia – odezwała się pani Latter. – Ja inne stawiałam panu wróżby…
– Wolno wiedzieć? – spytał ciekawie.
– Że pan będziesz grał w karty.
Gość roześmiał się.
– Ja nigdy nie biorę kart do ręki.
– Grywałeś pan jednak co wieczór.
– Ach, tutaj?… Przepraszam panią, ale chodziłem do znajomych na wista dlatego, ażeby… nie być w domu…
– To jednak kosztowało.
– Nie