Болеслав Прус

Anielka


Скачать книгу

A jak już, proszę pani, poznam francuski, niemiecki i angielski, to… co będę robić?…

      – Będziesz mogła czytywać książki w tych językach.

      – A jak już wszystkie przeczytam?

      Panna Walentyna spojrzała na szczyt topoli i wzruszyła ramionami.

      – Życie człowieka – odparła – nie wystarcza na odczytanie tysiącznej części książek, jakie są w jednej literaturze. A cóż dopiero mówić o trzech, najbogatszych!

      Anielkę tym razem ogarnęła niewymowna tęsknota.

      – Więc nic, tylko uczyć się i czytać!… – szepnęła mimo woli.

      – A cóż byś ty chciała robić w ciągu życia? Czy nad naukę potrafiłabyś znaleźć jakieś szlachetniejsze zajęcie?

      – Co ja bym chciała robić? – spytała Anielka. – Czy teraz, czy – jak urosnę?…

      A widząc, że panna Walentyna nie raczy jej objaśnić, mówiła dalej:

      – Teraz chciałabym umieć to co pani… Już bym się wtedy nie uczyła – oho! Ale później – miałabym dużo do roboty. Zapłaciłabym parobkom pensje, żeby się tak nie marszczyli jak dziś, kiedy mi się kłaniają. Potem – kazałabym opatrzeć te rany na drzewach, bo mówił mi ogrodnik, że niedługo u nas wszystko poschnie i spróchnieje. Naturalnie – wypędziłabym także lokaja za to, że strzela ptaki nad wodą i wypala szczurom oczy… Niegodziwiec!…

      Anielka wstrząsnęła się.

      – Potem – zawiozłabym mamę i Józia do Warszawy. Nie!… To zrobiłabym najpierwej, a pani – dałabym w prezencie cały pokój książek… cha!… cha!…

      I chciała uścisnąć pannę Walentynę, która odsunęła się od niej.

      – Żałuję cię! – odparła sucho nauczycielka. – Masz dopiero lat trzynaście, a pleciesz jak prowincjonalna aktorka o rzeczach, których cię nikt nie uczy, i zaniedbujesz te, które do ciebie należą. Jesteś za mądra na swój wiek i dlatego nigdy nie zapamiętasz jeografii.

      Anielka zawstydziła się. Czy ona jest rzeczywiście za mądra, czy też panna Walentyna…

      W lewym kącie ogrodu był wzgórek, na nim duży kasztan i ławka kamienna. W tej chwili właśnie weszły tu Anielka z panną Walentyną i usiadły.

      – Daj mi książkę – rzekła guwernantka – znajdę ci historią Grzegorza. Aha! mamy znowu psią wizytę…

      Istotnie Karusek wbiegał na wzgórze, mocno zadowolony. W otwartym pysku niósł odrobinę pierza, które prawdopodobnie zdobył w pogoni za kogutem.

      – Pani zupełnie nie lubi psów? – spytała nagle Anielka, głaszcząc Karusia.

      – Nie.

      – Ani ptaków?

      – Nie – odparła rozdrażniona nauczycielka.

      – Ani ogrodu?… Woli pani czytać książkę aniżeli spacerować między drzewami? Prawda. W pokoju pani nie ma doniczki ani ptaszka. Dawniej przylatywały tam wróble, którym dawałyśmy jeść, i Karusek też wbiegał po schodkach, choć był mały i gruby. Karmiłam go wtedy bułką owiniętą w gałganek i umaczaną w mleku. On ją ssał, a razem z nim kotek tej nauczycielki, która była przed panią. Ach, co oni dokazywali!… jak gonili papierek, który ciągnęłam za nitkę po podłodze! Ale pani nie lubi Karuska ani małych kotków, ani…

      Anielka umilkła, gdyż panna Walentyna wstała nagle z ławki i patrząc na dziewczynkę z góry poczęła mówić rozdrażniona:

      – Co tobie za pytania chodzą po niedojrzałej głowie?… Co tobie do tego, że ja nic nie lubię?… Naturalnie, że nie lubię… Ani kotów, bo mi je strzelano albo wieszano, ani psów, bo mnie gryzły, ani ptaków, bo mi ich nie było wolno trzymać…

      I kwiatów nie chcę… Alboż jest na świecie grządka ziemi, która by należała do mnie? Ja przecież nie pochodzę z jaśnie panów! Spacery także mi zbrzydły, bom na nich musiała być stróżem i niewolnicą dzieci – złych…

      O, jakaś ty ciekawa, moja Anielciu!… jak ciebie interesują cudze gusta!

      Niespodziewany ten wybuch złości czy też tkliwości wzruszył Anielkę. Schwyciła guwernantkę za chudą, drżącą rękę pragnąc przycisnąć ją do ust. Ale panna Walentyna szarpnęła się gwałtownie i odskoczyła w tył.

      – Więc pani gniewa się na mnie? – spytała zmieszana dziewczynka.

      – Tyś nic temu nie winna, że cię źle wychowano… – odparła guwernantka i szybko odeszła ku domowi.

      Anielka obraziła się i usiadła na ławce pod kasztanem. Przy niej legł Karuś.

      „Zabawna sobie ta panna Walentyna! – myślała dziewczynka – za wszystko gniewa się. Sama nic nie lubi i nie chce, ażeby u nas było dobrze. Co by jej szkodziło, gdyby ten ogród był piękniejszy?… Albo żeby parobcy nie marszczyli się?… Przecież sam Pan Bóg kazał wszystko kochać… A dawnoż to mówił ksiądz dziekan, że lepiej zasadzić jedno drzewo albo pocieszyć jednego biedaka aniżeli wszystkie rozumy pozjadać…”

      Później przypomniała sobie, że jeszcze parę lat temu było u nich lepiej. I ludzie weselsi, i dobytek piękniejszy, i ogród ładniej utrzymany.

      Jakże prędko zmieniają się rzeczy na tym świecie, skoro nawet trzynastoletnie panienki umieją to ocenić!…

      Wtem z odległości kilkudziesięciu kroków doleciał Anielkę cienki głosik dziecięcy:

      – Malu!… malu!…. maluśki!… – któremu odpowiedziało wesołe chrząkanie prosięcia.

      Karusek podniósł uszy. Anielka zapomniawszy o swych medytacjach jednym skokiem stanęła na ławce i rozejrzała się.

      Za ogrodzeniem parku ciągnął się gościniec do miasteczka. Z daleka widać było furę otoczoną tumanem kurzu, w którego kłębach iskrzyły się promienie słońca. Bliżej – szło dwu ubogich Żydków.

      Jeden niósł jakiś duży przedmiot w szarej płachcie, drugi kiwające się buty na lasce.

      Jeszcze bliżej między konarami drzew i dygoczącymi liśćmi, tuż naprzeciw białych kominów dworu, stała chata włościanina Gajdy, a przy niej dziewczynka w grubej koszuli.

      Siedziała ona na ziemi i okruchami chleba karmiła spore prosiątko. Potem wzięła ciągle chrząkające prosię na kolana i bawiła się nim jak pieskiem.

      Na Anielkę szczególna ta grupa wywierała taki wpływ jak żelazo na magnes. Zeskoczyła z ławki, zeszła ze wzgórka, ale po chwili – zatrzymała się.

      Gajdę, właściciela chaty, bardzo nie lubił ojciec Anielki. Wieśniak ten był niegdyś jego parobkiem i mieszkał w domu, którego później stał się posiadaczem, nieprawnym – jak mówił ojciec. Za to nie brano go nigdy na robotę do dworu, a że Gajda miał mało gruntu, więc często na terytoriach swego niegdyś chlebodawcy dopuszczał się nadużyć.

      Od kilkunastu lat ojciec Anielki i Gajda pasowali się z sobą. Zniecierpliwiony dziedzic chciał już kupić grunt Gajdy, byle pozbyć się niewygodnego sąsiada; ale wieśniak ani słuchał podobnych propozycji. Nie było prawie miesiąca, żeby Gajdzie nie zajęto krowy, konia albo świni do dworu. On wówczas chodził ze skargą do gminy, odbierał bydlę na mocy wyroku albo wykupywał je. Dziedzic mówił, że Gajda płacił pieniędzmi wziętymi za drzewo kradzione w dworskich lasach.

      Anielka wiele słyszała o tych stosunkach (bo o czym nie słyszała?), bała się Gajdy i nie lubiła jego chaty. Mimo to pociągał ją widok dziewczyny bawiącej się z pogardzanym przez wszystkich prosiątkiem. Zdawało się Anielce, że dziecko musi być biedne i dobre, a zresztą