Franciszek Mirandola

Tropy


Скачать книгу

Szkło! Rozbita flaszka!

      – Nie!… Gdzież tam!

      – Nie?

      – Więc mówię ci… Szedłeś… wtem… nagle z bocznej, brudnej uliczki ktoś krzyknął: „Ratunku!”.

      – I co? I co dalej? – pytał rozciekawiony. Nagle pod sklepieniem załopotały skrzydła.

      Więzień skurczył się ze strachu. Czekał… wysilił swą wolę, skupiał do rozkazu, ale czuł, że mu jej braknie, że nie uśmierzy sumienia.

      – Wiesz, jak to się stało – powiedziała znów ciemność.

      No wiem… Ktoś z bocznej uliczki zawołał…

      – Ale nie! Nie!

      – Znowu inaczej?

      – Tak było… Słuchaj! Szedłeś ulicą… szedłeś… ponad twoją głową był sztandar Jutra z koroną cierniową na czerwieni niepokalanej… wtem nagle…

      – Ktoś krzyknął…

      – Nie! Wcale nie!… Nagle zapłakało dziecko… dziecko… mała dziecina przestraszona tym, że śmieci porwane wiatrem tańczą dziwacznie w kółko.

      – I dlatego… ja…?

      – Któż ci mówi, że dlatego…? Tak… było… to dosyć… tak lub podobnie… Dlaczego to ON jeden chyba wie sam tylko… albo i ON nie wie… Może tego pytania całkiem nie ma… Któż zgadnie… Wiele „kwestii” pojawiało się na świecie, pojawia się i pojawiać będzie… choć wcale nie istnieją.

      …To prawda. Na pytanie: „Dlaczego?”… odpowiedzieć się całkiem nie da… i koniec… podobnie jak na skrzyp drzwi źle nasmarowanych albo dźwięk dzwonka… pomyślał.

      Poweselał. Rzeźwy był, silnym się czuł, wszystko w nim wołało o czyn.

      Z wyciągnionymi31 przed się rękami chodził po kaźni od muru do muru.

      Ratować, myślał, ratować trzeba.... ratować koniecznie, jeśli już nie mnie, to to, co niosę… ...Serca mego męstwo, woli rozmach spętany rozkuć muszę… Tak człekowi nie wolno ginąć… nie wolno… Złe patrzy… a gdy pozna, że silne… Ratować trzeba siebie.... ratować… ratować!

      Potrącił deskę, z której sięgał ku sklepieniu i po chwili dłubał wyjętym z niej gwoździem koło osady kraty. Ale to było czyste dzieciństwo… Ileż lat… ile lat, a co jeść tymczasem?

      Jedynie u drzwi coś by się może zrobić dało… zaraz… ten sztyft… potem… tamten… ano może się uda…

      Zajęła go praca, klęczał u drzwi odwrócony od okna, którego prostokąt nieznacznie odciął się od czarnego wnętrza kaźni. Wytężywszy wzrok, dostrzec też można było obok okna wypukłe żebro sklepienia i jakieś połyskujące oczy wysoko ponad drzwiami, jakby ptak drapieżny siedział przyczajony na gzymsie.

      Pracował żarliwie, chociaż bez widocznego skutku, wybić usiłował nity wiążące zamek, dostać się do jego wnętrza.

      Przestał rozmyślać, był niemal wesoły, miał coś w rodzaju nadziei… To był przynajmniej realny, prawdziwy zamek, zrobiony przez prawdziwych ludzi… już bez pytania oczywista jawa… Dotykał palcami tej rzeczywistości… syn ziemi pieścił żelazo wykopane z tej ziemi, obrobione rękami czy maszynami ludzkimi…

      – Chodź no! Chodź! – szemrało od okna, mimo że nikogo nie było widać.

      Zbliżywszy się, choć ciemności zalegały wszystko, miał wrażenie, że okno więzienne znajduje się wysoko, bardzo wysoko ponad ziemią i że wychyliwszy się, można by patrzyć wprost z góry na czuby drzew i dachy domów.

      – Wychyl się… wychyl się… – usłyszał.

      Nagle coś mu się ciężkiego położyło na ramionach, jak gdyby ktoś go przytrzymywał z tyłu i nad samym uchem coś szepnęło:

      – Samobójca!… Samobójca…

      Chwycił się krat i trzymając się ich silnie, pił powietrze całą piersią. Teraz, gdy było bodaj trochę rozwidnione, stało mu się z dławiącej trucizny nektarem.

      Pił powietrze, nie słuchając wcale, co szemrze koło niego. Był nawykły do głosów, dobywających się z każdego stworzenia… czytał ruch chmur i gwiazd hieroglify…

      Wołało go wciąż, bez ustanku:

      – Chodź no! Chodź! Już czas!

      – Kędyż32? Kędy? – pytał.

      – Przez Wrota Strachu! – odpowiedział głos, jakby z wielkiej dali.

      Dreszcz nim wstrząsnął.

      – Jak to? Już?… Dziś?

      Pytał jak dziecko, co się boi dać wyrwać ząb zepsuty.

      Znowu nie rozumiał nic a nic… Ten głos, ten głos, który go ratował tyle, tyle razy… teraz, w chwili nieszczęścia, w zawikłania momencie, strasznej goryczy, czaszę śmierci do ust mu przykłada?

      Wrota Strachu… Nie, kiedyś, wśród światłości i ciszy, gdy zbieleją już włosy… ale teraz… dziś…

      Umiał czytać ruch chmur, gwiazd hieroglify… i cóż z tego… nie umiał przeczytać swego życia…

      – Chodź! – mówiła ciemność z coraz większej dali. – Chodź w przemienione istnienie, w wolność, ty spracowany za młodu… chodź po szafirze radosnych tropów szukać życia innego co dnia…

      – I czemuż – pytał – ty oddalająca się, tająca się w czerni wabisz mnie na okropną, przeraźną33 ścieżkę? Mówiłaś mi zawsze o zwycięstwie, o nieśmiertelności…

      Z dali, ale wyraźnie, jak głos dzwonu, posłyszał:

      – Jak to?… nie wiesz?… Nieśmiertelność jest córką skonu.

      – Wiem, wiem – odparł, trzymając się krat – Wiem, ale… wszakże kraty…

      – Chodź! Jeszcze chwila, a drzwi się mogą zamknąć z trzaskiem… na zawsze…

      Na poły zdecydowany zszedł jednak z przymurka i nagle rzucił się na posłanie ze słomy.

      – A niech się tam zatrzaskują drzwi – pomyślał lekceważąco – byleby wróciło to, co jest prawdziwą, codzienną prawdą… to życie bez maski, czy też nawet w masce, ale w znanej, dobrze znanej masce jawy… ach… byle wróciło…!

      Ale nim dokończył tej myśli, już zawołał:

      – Nie! Nie! Nie chcę przemazać34 pragnień.... nie! Raczej śmierć!

      – Chodź! – doleciało go z dali wielkiej. Zerwał się.

      – Dobrze! – wrzasnął z rozpaczą na całe gardło, aż jękły35 echa potężne. – Dobrze! Idę!

      Wyskoczył na okno i przechylił się na zewnątrz.

      Zdziwiło go, że przemknął kratę jak duch. Zdziwiło go też, że nie zaskrzeczała papuga.

      – Ach! Więc ja nie zbłądziłem! – pomyślał – to była moja droga… kawałek tylko biegła pośród ciemności…

      I ogarnięty nagle ogromną radością, wolny już wnętrznie36, rzucił się w półmrok