Franciszek Mirandola

Tropy


Скачать книгу

koślawo, niezdarnie biegł pomiędzy parcelami. Wypolerowane były wszystkie klamki u drzwi, wyczyszczone szyby domów, obmyte tramwaje skrzypliwe, dorożki rozklekotane, konie, psy, ludzie, a wszystko przysłaniała przecudna, nie do określenia przeźroczysta mgła. Czułeś czystość samej nawet kałuży błota… krystaliczną dostojność brylantowej powierzchni z odbiciem cudów nieba i ziemi. Co tam… gdzieś, w głębi… o tym DZIŚ i mowy nie ma. Owo DZIŚ takie wydało rozporządzenie, takie hasło. Idzie dziad kościelny. Szara, czerwonym krzyżem znaczona opończa błyszczy na słońcu, podobnie jak i brudne koszulki dwojga dzieci, co czerpią skorupkami wodę rynsztoka, starając się napełnić nią stary, słomiany kapelusz. Szkoda, że nie widać karawanu. Jakiż byłby dzisiaj? Zapewne purpurowy, ognisty, słońcem na kolor radości malowany… A posuwałby się szybko raźnie, niefrasobliwie. Oto oddaje ziemi cząstkę WCZORAJ, po to, by się zjawić mogło DZIŚ…

      I jakże to wszystko napisać?

      Więc tylko chyba zaśpiewać czy zagrać na skrzypcach… A może najlepiej otworzyć jedno okno i powiedzieć:

      Patrz!

      Opisywać znaczy podawać powody, tłumaczyć, objaśniać, często też zaciemniać, by ukryć, ale zawsze powody… te powody…

      No a jakże tu podać powody, czemu się weszło do drugiego pokoju, jasno oświeconego słońcem…

      Stało się.

      Począł szybko pisać:

      „Moja jedyna… Nie wiem, co się stało, ale choć ciebie tu nie ma, choć losy nasze nie najjaśniejsze, rad jestem z czegoś strasznie”…

      Nagle zrozumiał, że jest to niemożliwe.

      O, jakże się trudno porozumieć ludziom. Za każdym słowem, tylekroć sprofanowanym, utarzanym w błocie podejrzeń… uzasadnionych… tyle się mieści stworów skrytych, pokracznych, pełnych drwin.

      Oto ona pomyśleć może:

      „Spotkał pewnie dawno niewidzianą kochankę”.

      Albo:

      „Nie jestem mu widać niczym, kiedy wiedząc, jak jestem smutna, jak samotna…”

      Albo, w najlepszym razie, nie rozumie wcale.

      I słusznie, bo skądże by…

      Rzucił pióro i podszedł do okna.

      Powiódł okiem z wysoka po świecie w krąg i pomyślał:

      Wszystko to jest królestwo moje.

      Uczuł się władnym mocarzem, który by15 orzeł siedzi na wysokiej turni, w zamczysku i mruży oczy, bo wie, że oto dziś nikt nie ruszy jego włości.

      Nadchodziły z wolna różne myśli, ale jednej nade wszystko rad był.

      To jest Wolność!

      Tak mu się przedstawiła wolność, a dusza radosna uciekła z ciała, siadła by16 ptak na kwitnącej czeremsze i dziwiła się osłupiałemu: „Cóż to za gamoń tam stoi w oknie z otwartą gębą”.

      Nieprawdopodobnie dobrze!

      I dlatego… dlatego ani listu, ani…

      W odległej, ledwo co wyznaczonej ulicy przechodnie nie bywali częstym zjawiskiem; toteż stojąc w oknie, zauważył zaraz człowieka wlokącego się kędyś widocznie bez celu. Modny płaszcz wisiał luźno na wyschłym jego ciele, pomięty kapelusz chwiał się na głowie, tak nisko na piersi opuszczonej, że twarzy wcale widać nie było.

      Szedł człowiek ów, a patrzącemu wydało się, że suną za nim wielkim korowodem zjawy rozliczne.

      Skradały się popod17 parkany chytre pomysły niskich wybiegów, posuwiste a przygięte do ziemi, jakby zawsze gotowe do skoku szły ambicje, środkiem zaś ulicy, zataczając się z lekka, toczyły się krągłe, tuczne jak wieprze, uciechy towarzyskie i inne. Wyprzedzał jednak wszystkich, sparty18 na krzywym parasolu poważny, stary, w połamany cylinder przybrany orangutan z wielką, ciężką księgą pod pachą.

      A z dziur w chodniku, z otworów suteryn wypełzły różne inne gady i węże i z sykiem roiły się pod nogami idącego lub wiły spiralnymi skręty19 w powietrzu.

      Od czasu do czasu smutny człowiek przystawał, jakby niepewny drogi i ruszał po chwili dalej na oślep, byle ujść napastowania potworów, obskakujących go, ledwo się zatrzymał.

      Patrzący z okna poznał znajomego i głośno niemal zawołał:

      Tak wygląda szczęśliwiec!

      Tak wygląda, gdy nań nikt nie patrzy… w odległej ulicy. Nie zastanawiając się, co robi, wychylił się całym ciałem za okno, osłonił usta dłonią i już miał zawołać, gdy nagle przypomniał sobie swą turń-zamczysko, tę samotnię swoją, tę ciszę, to ogarnianie z wysoka królestwa… Ach, w cóż by się zmieniły i słoneczna radość, i pustka po zapomnianych grzechach wczorajszych…

      Skrył się.

      Ogarniony strachem, wspomniawszy, iż tamten może rozgląda się i szuka pomocy, że mógł go dojrzeć w chwili owego nierozsądnego wychylenia… przywarł z boku do ramy okiennej i czekał, modląc się, by bez skutku pozostał jego poprzedni, nierozważny uczynek.

      Wszystko mieć musi jakiś skutek i wszystko jest skutkiem – myślał.

      Dobrze, dobrze, byle nie to… byle nie to…

      No i jakoś… jakoś minęło…

      Znajomy poszedł dalej, zabierając swoją menażerię. Ostrożnie wychyliwszy głowę, obserwował to król zamczyska… No i jakoś minęło… Dziwny, dziwny dzień.

      Uczucie wdzięczności nim owładnęło, uczucie, które zwykle pożąda się przejawić w czynie.

      Jakiś piękny tedy… ale piękny czyn.

      Do pracy, do pracy!

      Tak. Trzeba się okazać godnym łaski otrzymanej niespodziewanie, uzyskanego nowego życia.

      A praca ta, musi to być coś całkiem nowego, przepojona być winna uczuciem, z którego wzięła życie.

      Ewangelia radości.

      Musi to być. Tak. Nie inaczej.

      I znowu zakołysały nim rytmy dawne, odwieczne, nowe, nieznane, zgoła niepoznawalne.

      Jednym ruchem skrzydeł wzbił się wysoko i z tych wyżyn spoglądając na opuszczone ciało, pytała dusza jego zdumiona: „Cóż to za gamoń tam stoi przy oknie z otwartą gębą?”.

      Od chwili już odzywało się coś na ulicy monotonnie.

      Nie słyszał naturalnie.

      Było to, jakby skrzypiała taczka, nienasmarowany wózek czy coś podobnego.

      Cały balast doświadczeń… myślał… precz… naturalnie.

      Z wszystkiego samo jego uczucie wyzwolenia… tak…

      A cóż tam znowu tak skrzypi?

      Poskoczył do okna.

      Ulicą pustą, otoczoną parkanami, spoza których wychylały się śnieżyste czuby rozkwitłych czeremch, szedł z trudem człek jakiś i ciągnął za sobą na konopnej szlei spory wózek.

      Na wózku onym rzeczy było niemało, w miarę zbliżania się widać je było coraz wyraźniej.

      Przeważały skorupy z potłuczonych, cudnych niegdyś amfor. Ale trucizny snadź mieściły w sobie, bo zielone