a nam wielce miłościwa dobrodziejko! – powtórzył zmieszany pan Jaromir. – Wybacz waćpanna, jeżelim się w godności pomylił…
– Niewinna to omyłka – odrzekła panna Aleksandra – i nic ona tak wymownemu kawalerowi nie ujmie…
– Jaśnie wielmożna panno łowczanko dobrodziko, a nam wielce miłościwa pani!… Nie wiem, co mi w imieniu całego Orszańskiego więcej wysławiać przystoi, czy nadzwyczajną waćpanny dobrodziki urodę i cnotę, czy niewypowiedzianą szczęśliwość rotmistrza i komilitona naszego, pana Kmicica, bo chociażbym się wzbił pod obłoki, chociażbym samych obłoków dosięgnął… samych, mówię, obłoków…
– A zleźże już raz z tych obłoków! – zakrzyknął Kmicic.
Na to kawalerowie parsknęli jednym ogromnym śmiechem i nagle, wspomniawszy na przykaz Kmicica, chwycili się rękoma za wąsy.
Pan Kokosiński zmieszał się do najwyższego stopnia, zaczerwienił się i rzekł:
– Witajcieże sami, poganie, kiedy mnie konfundujecie!
Wtem panna Aleksandra ujęła się znowu koniuszkami palców za suknię.
– Nie sprostałabym ja waćpanom w wymowie – rzekła – ale to wiem, żem niegodna tych hołdów, które mi w imieniu całego Orszańskiego składacie.
I znowu dygnęła z nadzwyczajną powagą, a orszańskim zabijakom jakoś nieswojsko było wobec tej dwornej panny. Starali się pokazać jako ludzie grzeczni i nie szło im w ład. Więc poczęli ciągnąć się za wąsy, mruczeć, kłaść ręce na szable, aż Kmicic rzekł:
– Przyjechaliśmy tu niby kuligiem w tej myśli, żeby waćpannę zabrać i do Mitrunów przez lasy przewieźć, jako wczoraj była ugoda. Sanna okrutna, a i pogodę Bóg zdarzył mroźną.
– Jużem ja ciotkę Kulwiecównę do Mitrunów wysłała, żeby nam posiłek przyrządziła. A teraz maluczko waćpanowie poczekacie, jeno się nieco cieplej przyodzieję.
To rzekłszy, zawróciła się i wyszła, a Kmicic skoczył do towarzyszy.
– A co, mili barankowie? Nie księżna?… A co, Kokoszko? To mnie, mówiłeś, osiodłała, a czemu to jako żak przed nią stałeś?… Gdzieś taką widział?
– Nie trzeba mi było w gębę dmuchać, choć nie neguję, żem się do takiej persony mówić nie spodziewał.
– Nieboszczyk podkomorzy – rzekł Kmicic – więcej z nią w Kiejdanach96 na dworze księcia wojewody albo u państwa Hlebowiczów przesiadywał niż w domu i tam to tych górnych manier nabrała. A uroda – co?… Pary jeszcze nie umiecie z gęby puścić!
– Pokazaliśmy się jak kpy! – rzekł ze złością Ranicki. – Ale największy kiep Kokosiński!
– O zdrajco! Mnieś to łokciem pchał – trzeba ci było samemu ze swoją cętkowaną gębą wystąpić!
– Zgodą, barankowie, zgodą! – rzekł Kmicic. – Dziwić się wam wolno, ale nie kłócić.
– Ja bym za nią w ogień skoczył! – zawołał Rekuć. – Zetnij, Jędrusiu, ale tego nie zaprę!
Kmicic jednak nie myślał ścinać, owszem, kontent97 był, wąsa pokręcał i triumfalnie na towarzyszów poglądał. Tymczasem weszła panna Aleksandra ubrana już w kuni kołpaczek98, pod którym jasna jej twarz wydawała się jeszcze jaśniejszą. Wyszli na ganek.
– To tymi saniami pojedziem? – pytała panienka, ukazując na srebrzystego niedźwiedzia. – Jeszczem też słuszniejszych sani w życiu nie widziała.
– Nie wiem, kto tam nimi przedtem jeździł, bo zdobyczne. Teraz my we dwoje będziemy jeździli i bardzo się nadadzą, gdyż i u mnie w herbie panna na niedźwiedziu się prezentuje. Są inni Kmicicowie, którzy się Chorągwiami pieczętują, ale ci idą od Filona Kmity Czarnobylskiego, a ten zaś znów nie był z tego domu, z którego wielcy Kmitowie się wywodzili.
– A onego niedźwiadka kiedyżeś waćpan zdobył?
– A teraz, w tej już wojnie. My biedni exules, którzyśmy od fortun odpadli, to jeno mamy, co wojna łupem da. A żem tej pani wiernie służył, więc i nagrodziła.
– Dałby Bóg szczęśliwszą, bo ta jednego nagrodzi, a całej ojczyźnie miłej łzy wyciska.
– Bóg to odmieni i hetmani.
To mówiąc, Kmicic otulał panienkę fartuchem od sani, pięknym, z białego sukna i białymi wilkami podszytym; potem sam siadł, krzyknął na woźnicę: „Ruszaj!” – i konie zerwały się z miejsca do biegu.
Zimne powietrze pędem uderzyło o ich twarze, więc zaniemówili i słychać było tylko świst zmarzłego śniegu pod płozami, parskanie koni, tętent i krzyk woźnicy.
Wreszcie pan Andrzej pochylił się ku Oleńce:
– Dobrze waćpannie?
– Dobrze – odrzekła, podnosząc zarękawek i przytulając go do ust, by pęd powietrza zatamować.
Sanie gnały jak wicher. Dzień był jasny, mroźny. Śnieg migotał, jakby kto nań iskry sypał; z białych dachów chat podobnych do kup śnieżnych strzelały wysokimi kolumnami dymy różowe. Stada wron polatywały przed saniami wśród bezlistnych drzew przydrożnych z krakaniem donośnym.
O dwie staje99 za Wodoktami wpadli na szeroką drogę, w ciemny bór, który stał głuchy, sędziwy i cichy, jakby spał pod obfitą okiścią. Drzewa, migotając w oczach, zdawały się uciekać gdzieś w tył za sanie, a oni lecieli coraz prędzej i prędzej, jak gdyby rumaki skrzydła miały. Od takiej jazdy głowa się zawraca i upojenie ogarnia, więc ogarnęło i pannę Aleksandrę. Przechyliwszy się w tył, zamknęła oczy, całkiem pędowi się oddając. Poczuła słodką niemoc i zdało jej się, że ten bojarzyn100 orszański porwał ją i pędzi wichrem, a ona mdlejąca nie ma siły się oprzeć ani krzyknąć… I lecą, lecą coraz szybciej… Oleńka czuje, że obejmują ją jakieś ręce… Czuje wreszcie na wargach jakoby pieczęć rozpaloną i palącą… Oczy się jej nie chcą odemknąć jakoby w śnie. I lecą – lecą! Senną pannę zbudził dopiero głos pytający:
– Miłujeszże mnie?
Otworzyła oczy:
– Jako duszę własną!
– A ja na śmierć i żywot!
Znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki. Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej: pocałunki czy ta jazda zaczarowana?
I lecieli dalej, a ciągle borem, borem! Drzewa uciekały w tył całymi pułkami. Śnieg szumiał, konie parskały, a oni byli szczęśliwi.
– Chciałbym do końca świata tak jechać! – zawołał Kmicic.
– Co my czynimy? To grzech! – szepnęła Oleńka.
– Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszyć.
– Już nie można. Mitruny już niedaleko.
– Daleko czy blisko – wszystko jedno!
I Kmicic podniósł się w saniach, wyciągnął ręce do góry i począł krzyczeć, jakoby w pełnej piersi radości nie mógł pomieścić:
– Hej – ha! Hej – ha!
– Hej, a hop! Hop! Ha! – odezwali się towarzysze z tylnych sani.
– Czego