Генрик Сенкевич

Potop


Скачать книгу

a nam wielce miłościwa dobrodziejko! – powtórzył zmieszany pan Jaromir. – Wybacz waćpanna, jeżelim się w godności pomylił…

      – Niewinna to omyłka – odrzekła panna Aleksandra – i nic ona tak wymownemu kawalerowi nie ujmie…

      – Jaśnie wielmożna panno łowczanko dobrodziko, a nam wielce miłościwa pani!… Nie wiem, co mi w imieniu całego Orszańskiego więcej wysławiać przystoi, czy nadzwyczajną waćpanny dobrodziki urodę i cnotę, czy niewypowiedzianą szczęśliwość rotmistrza i komilitona naszego, pana Kmicica, bo chociażbym się wzbił pod obłoki, chociażbym samych obłoków dosięgnął… samych, mówię, obłoków…

      – A zleźże już raz z tych obłoków! – zakrzyknął Kmicic.

      Na to kawalerowie parsknęli jednym ogromnym śmiechem i nagle, wspomniawszy na przykaz Kmicica, chwycili się rękoma za wąsy.

      Pan Kokosiński zmieszał się do najwyższego stopnia, zaczerwienił się i rzekł:

      – Witajcieże sami, poganie, kiedy mnie konfundujecie!

      Wtem panna Aleksandra ujęła się znowu koniuszkami palców za suknię.

      – Nie sprostałabym ja waćpanom w wymowie – rzekła – ale to wiem, żem niegodna tych hołdów, które mi w imieniu całego Orszańskiego składacie.

      I znowu dygnęła z nadzwyczajną powagą, a orszańskim zabijakom jakoś nieswojsko było wobec tej dwornej panny. Starali się pokazać jako ludzie grzeczni i nie szło im w ład. Więc poczęli ciągnąć się za wąsy, mruczeć, kłaść ręce na szable, aż Kmicic rzekł:

      – Przyjechaliśmy tu niby kuligiem w tej myśli, żeby waćpannę zabrać i do Mitrunów przez lasy przewieźć, jako wczoraj była ugoda. Sanna okrutna, a i pogodę Bóg zdarzył mroźną.

      – Jużem ja ciotkę Kulwiecównę do Mitrunów wysłała, żeby nam posiłek przyrządziła. A teraz maluczko waćpanowie poczekacie, jeno się nieco cieplej przyodzieję.

      To rzekłszy, zawróciła się i wyszła, a Kmicic skoczył do towarzyszy.

      – A co, mili barankowie? Nie księżna?… A co, Kokoszko? To mnie, mówiłeś, osiodłała, a czemu to jako żak przed nią stałeś?… Gdzieś taką widział?

      – Nie trzeba mi było w gębę dmuchać, choć nie neguję, żem się do takiej persony mówić nie spodziewał.

      – Nieboszczyk podkomorzy – rzekł Kmicic – więcej z nią w Kiejdanach96 na dworze księcia wojewody albo u państwa Hlebowiczów przesiadywał niż w domu i tam to tych górnych manier nabrała. A uroda – co?… Pary jeszcze nie umiecie z gęby puścić!

      – Pokazaliśmy się jak kpy! – rzekł ze złością Ranicki. – Ale największy kiep Kokosiński!

      – O zdrajco! Mnieś to łokciem pchał – trzeba ci było samemu ze swoją cętkowaną gębą wystąpić!

      – Zgodą, barankowie, zgodą! – rzekł Kmicic. – Dziwić się wam wolno, ale nie kłócić.

      – Ja bym za nią w ogień skoczył! – zawołał Rekuć. – Zetnij, Jędrusiu, ale tego nie zaprę!

      Kmicic jednak nie myślał ścinać, owszem, kontent97 był, wąsa pokręcał i triumfalnie na towarzyszów poglądał. Tymczasem weszła panna Aleksandra ubrana już w kuni kołpaczek98, pod którym jasna jej twarz wydawała się jeszcze jaśniejszą. Wyszli na ganek.

      – To tymi saniami pojedziem? – pytała panienka, ukazując na srebrzystego niedźwiedzia. – Jeszczem też słuszniejszych sani w życiu nie widziała.

      – Nie wiem, kto tam nimi przedtem jeździł, bo zdobyczne. Teraz my we dwoje będziemy jeździli i bardzo się nadadzą, gdyż i u mnie w herbie panna na niedźwiedziu się prezentuje. Są inni Kmicicowie, którzy się Chorągwiami pieczętują, ale ci idą od Filona Kmity Czarnobylskiego, a ten zaś znów nie był z tego domu, z którego wielcy Kmitowie się wywodzili.

      – A onego niedźwiadka kiedyżeś waćpan zdobył?

      – A teraz, w tej już wojnie. My biedni exules, którzyśmy od fortun odpadli, to jeno mamy, co wojna łupem da. A żem tej pani wiernie służył, więc i nagrodziła.

      – Dałby Bóg szczęśliwszą, bo ta jednego nagrodzi, a całej ojczyźnie miłej łzy wyciska.

      – Bóg to odmieni i hetmani.

      To mówiąc, Kmicic otulał panienkę fartuchem od sani, pięknym, z białego sukna i białymi wilkami podszytym; potem sam siadł, krzyknął na woźnicę: „Ruszaj!” – i konie zerwały się z miejsca do biegu.

      Zimne powietrze pędem uderzyło o ich twarze, więc zaniemówili i słychać było tylko świst zmarzłego śniegu pod płozami, parskanie koni, tętent i krzyk woźnicy.

      Wreszcie pan Andrzej pochylił się ku Oleńce:

      – Dobrze waćpannie?

      – Dobrze – odrzekła, podnosząc zarękawek i przytulając go do ust, by pęd powietrza zatamować.

      Sanie gnały jak wicher. Dzień był jasny, mroźny. Śnieg migotał, jakby kto nań iskry sypał; z białych dachów chat podobnych do kup śnieżnych strzelały wysokimi kolumnami dymy różowe. Stada wron polatywały przed saniami wśród bezlistnych drzew przydrożnych z krakaniem donośnym.

      O dwie staje99 za Wodoktami wpadli na szeroką drogę, w ciemny bór, który stał głuchy, sędziwy i cichy, jakby spał pod obfitą okiścią. Drzewa, migotając w oczach, zdawały się uciekać gdzieś w tył za sanie, a oni lecieli coraz prędzej i prędzej, jak gdyby rumaki skrzydła miały. Od takiej jazdy głowa się zawraca i upojenie ogarnia, więc ogarnęło i pannę Aleksandrę. Przechyliwszy się w tył, zamknęła oczy, całkiem pędowi się oddając. Poczuła słodką niemoc i zdało jej się, że ten bojarzyn100 orszański porwał ją i pędzi wichrem, a ona mdlejąca nie ma siły się oprzeć ani krzyknąć… I lecą, lecą coraz szybciej… Oleńka czuje, że obejmują ją jakieś ręce… Czuje wreszcie na wargach jakoby pieczęć rozpaloną i palącą… Oczy się jej nie chcą odemknąć jakoby w śnie. I lecą – lecą! Senną pannę zbudził dopiero głos pytający:

      – Miłujeszże mnie?

      Otworzyła oczy:

      – Jako duszę własną!

      – A ja na śmierć i żywot!

      Znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki. Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej: pocałunki czy ta jazda zaczarowana?

      I lecieli dalej, a ciągle borem, borem! Drzewa uciekały w tył całymi pułkami. Śnieg szumiał, konie parskały, a oni byli szczęśliwi.

      – Chciałbym do końca świata tak jechać! – zawołał Kmicic.

      – Co my czynimy? To grzech! – szepnęła Oleńka.

      – Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszyć.

      – Już nie można. Mitruny już niedaleko.

      – Daleko czy blisko – wszystko jedno!

      I Kmicic podniósł się w saniach, wyciągnął ręce do góry i począł krzyczeć, jakoby w pełnej piersi radości nie mógł pomieścić:

      – Hej – ha! Hej – ha!

      – Hej, a hop! Hop! Ha! – odezwali się towarzysze z tylnych sani.

      – Czego