rzekł przerywanym wściekłością głosem:
– Kiedy nas tu tak wdzięcznie przyjęto… to… nie pozostaje nam nic innego… jak pokłonić się… politycznej118 gospodyni i pójść… dziękując za gościnę…
To rzekłszy, skłonił się czapką z umyślną uniżonością aż do ziemi, a za nim kłaniali się i inni i wychodzili kolejno. Gdy drzwi zamknęły się za ostatnim, Oleńka upadła wyczerpana na krzesło, dychając ciężko, bo nie miała tyle sił, ile odwagi.
Oni zaś zgromadzili się na radę przed gankiem, naokół koni, ale żaden nie chciał pierwszy przemówić.
Wreszcie Kokosiński rzekł:
– Cóż, mili barankowie?
– A cóż?
– Dobrze wam?
– A tobie dobrze?
– Ej, żeby nie Kmicic! Ej, żeby nie Kmicic! – rzekł Ranicki, zacierając konwulsyjnie ręce – pohulalibyśmy tu z panienką po naszemu!…
– Idź, zadrzyj z Kmicicem! – zapiszczał Rekuć. – Stań mu!
Ranickiego twarz, jak skóra rysia, cała była już pokryta piętnami.
– I jemu stanę, i tobie, warchole, gdzie chcesz!
– A to i dobrze! – rzekł Rekuć.
Obaj porwali się do szabel, ale olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wtoczył się pomiędzy nich.
– Na tę pięść! – rzekł, potrząsając jakoby bochnem chleba – na tę pięść! – powtórzył. – Pierwszemu, który szablę wyciągnie, łeb roztrzaskam!
To rzekłszy, poglądał to na jednego, to na drugiego, jakby pytając niemo, który pierwszy zechce popróbować; ale oni tak zagadnięci uspokoili się zaraz.
– Kulwiec ma rację! – rzekł Kokosiński. – Moi mili barankowie, potrzeba nam teraz zgody więcej niż kiedykolwiek… Ja bym radził ruszać co prędzej do Kmicica, żeby zaś ona go prędzej nie obaczyła, bo opisałaby nas jak diabłów. Dobrze, że tam żaden na nią nie warknął, choć mnie samemu świerzbiały ręce i język… Ruszajmy do Kmicica. Ma ona go na nas podbechtać119, to lepiej my go wpierw podbechtajmy. Nie daj Bóg, aby nas opuścił. Zaraz by tu obławę na nas jak na wilków uczyniono.
– Furda! – rzekł Ranicki. – Nic nam nie uczynią. Teraz wojna; mało to ludzi po świecie bez dachu i chleba się włóczy? Zbierzem sobie partię, towarzysze mili, i niech nas wszystkie trybunały ścigają! Daj rękę, Rekuć, odpuszczam ci!
– Byłbym ci uszy obciął – zapiszczał Rekuć – ale już pogódźmy się! Wspólna nas konfuzja spotkała.
– Kazać pójść precz takim jak my kawalerom! – rzekł Kokosiński.
– I mnie, w którym senatorska krew płynie! – dodał Ranicki.
– Ludziom godnym! Familiantom!
– Żołnierzom zasłużonym!
– I exulom!
– Sierotom niewinnym!
– Mam buty wyporkiem120 podszyte, ale już mi nogi marzną – rzekł Kulwiec. – Co będziemy jak dziady pod tym domem stali, nie wyniosą nam tu piwa grzanego! Nic tu po nas! Siadajmy i jedźmy. Czeladź lepiej odesłać, bo co po nich bez strzelb i broni, a sami jedźmy.
– Do Upity!
– Do Jędrusia, przyjaciela zacnego! Przed nim się poskarżym.
– Bylebyśmy go nie minęli.
– Na koń, towarzysze! Na koń!
Siedli i ruszyli stępą, gniew i wstyd przeżuwając. Za bramą Ranicki, którego złość trzymała jeszcze jak za gardło, odwrócił się i pogroził pięścią dworowi.
– Ej, krwi mi! Ej, krwi!
– Niechby się tylko z Kmicicem pokłócili! – rzekł Kokosiński – przyjechalibyśmy tu jeszcze z hubką121.
– Może to być.
– Boże nam pomóż! – dodał Uhlik.
– Pogańska córka, cieciorka122 zaciekła!…
Tak klnąc i sierdząc się na pannę, a czasem na siebie samych warcząc, dojechali do lasu. Ledwie minęli pierwsze drzewa, ogromne stado wron zawichrzyło się nad ich głowami. Zend począł zaraz krakać przeraźliwie; tysiące głosów odpowiedziało mu z góry. Stado zniżyło się tak, że aż konie poczęły się lękać szumu skrzydeł.
– Stul gębę! – krzyknął na Zenda Ranicki. – Jeszcze nieszczęście wykraczesz! Kraczą nad nami te wrońska jakby nad padliną…
Ale inni śmieli się, wiec Zend krakał ciągle. Wrony zniżały się coraz bardziej i tak jechali jak wśród burzy. Głupi! Nie umieli odgadnąć złej wróżby.
Za lasem ukazały się już Wołmontowicze, ku którym kawalerowie ruszyli rysią, bo mróz był srogi i zmarzli bardzo, a do Upity było dość jeszcze daleko. Ale w samej wsi musieli zwolnić. Na szerokiej drodze zaścianku pełno było ludzi, jako zwyczajnie przy niedzieli. Butrymowie i Butrymówny wracali piechotą i saniami z Mitrunów, z odpustu. Szlachta poglądała ciekawie na nieznanych jeźdźców, w pół się domyślając, co to za jedni. Młode szlachcianki słyszały już o rozpuście w Lubiczu i o sławnych jawnogrzesznikach, których pan Kmicic przyprowadził, więc przypatrywały im się jeszcze ciekawiej. Oni zaś jechali dumnie, w pięknych postawach żołnierskich, w zdobycznych aksamitnych ferezjach123, w kołpakach rysich i na dzielnych koniach. Znać było jednak, że to żołnierze zawołani: nony rzęsiste i harde, prawe ręce wparte w boki, głowy podniesione. Nie ustępowali też nikomu, jadąc szeregiem i pokrzykując od czasu do czasu: „Z drogi!” Jaki taki z Butrymów spojrzał posępnie spode łba, ale ustąpił; oni zaś gwarzyli między sobą o zaścianku.
– Uważcie, mości panowie – mówił Kokosiński – jakie tu chłopy rosłe; jeden w drugiego jak tur, a każdy wilkiem patrzy.
– Żeby nie ten wzrost i żeby nie szabliska, można by ich wziąć za chamów – rzekł Uhlik.
– Obaczcie no te szablice! Czyste powyrki, jak mi Bóg miły! – zauważył Ranicki. – Chciałbym się z którym popróbować!
Tu pan Ranicki począł gołą dłonią szermować.
– On by tak, ja bym tak! On by tak, ja bym tak – i szach!
– Łatwo sobie możesz owo gaudium124 uczynić – zauważył Rekuć. – Z nimi nie trzeba wiele.
– Wolałbym się ja z tymi oto dziewczętami popróbować! – rzekł nagle Zend.
– Świece, nie panny! – wykrzyknął z zapałem Rekuć.
– Co waść mówisz: – świece? – sosny! A pyski u każdej jakoby krokoszem125 malowane.
– Ciężko i na szkapie usiedzieć na taki widok!
Tak rozmawiając, wyjechali z zaścianka i znów ruszyli rysią. Po pół godziny drogi przybyli do karczmy zwanej Doły, która leżała na pół drogi między Wołmontowiczami i Mitrunami. Butrymi i Butrymówny zatrzymywali się w niej zwykle, idąc i wracając z kościoła, aby odpocząć i rozgrzać