do słoja; ale tu każdy włazi zupełnie naturalnie w swoją przegródkę jak gąsienica w swoją dziurę. Odźwierni to są odźwierni, a głupcy są głupcy, nie trzeba im patentu z kolegium dobrych Ojców. Ha, ha!
– Pan jesteś karlistą?
– Czemu nie? Lubię despotyzm, znamionuje pewną pogardę dla rodzaju ludzkiego. Nie mam nienawiści do królów. Są tacy zabawni! Królować w swoim pokoju, o trzydzieści milionów mil od słońca, czy to nic?
– Streśćmy tedy ten szeroki pogląd na świat – rzekł uczony, który dla pouczenia roztargnionego rzeźbiarza zaczął rozprawę o narodzinach społeczeństw i o ludach pierwotnych. – Na początku narodów siła była poniekąd materialna, jedna, gruba; po czym ze wzrostem skupień rządy zaczęły mniej lub więcej zręcznie rozkładać pierwotną władzę. Tak w odległej starożytności siła była w teokracji; kapłani dzierżyli miecz i kadzielnicę. Później były dwa kapłaństwa: kapłan i król. Dziś nasze społeczeństwo, ostateczny kres cywilizacji, rozdzieliło władze wedle ilości kombinacji: doszliśmy do sił zwanych przemysł, myśl, pieniądz, słowo. Postradawszy w ten sposób jedność, władza dąży bez ustanku ku rozkładowi społecznemu, niemającemu już innej zapory prócz interesu. Toteż nie opierajmy się już ani na religii, ani na sile materialnej, ale na inteligencji. Czy książka zastąpi miecz? Czy dyskusja zastąpi czyn? Oto zagadnienie.
– Inteligencja zabiła wszystko! – wykrzyknął karlista. – Daj pan pokój! Absolutna wolność wiedzie narody do samobójstwa, nudzą się w tryumfie jak Anglik-milioner.
– Cóż wy nam powiecie nowego? Dziś ośmieszyliście wszelką władzę, a nawet stało się rzeczą pospolitą przeczyć istnieniu Boga! Nie ma już wiary! Toteż nasz wiek jest niby stary sułtan strawiony rozpustą! W końcu wasz lord Byron, jako ostatni etap poetyckiej rozpaczy, opiewał zbrodnicze namiętności!
– Czy wiesz – odparł Bianchon zupełnie pijany – że odrobina fosforu więcej albo mniej czyni geniusza lub zbrodniarza, inteligentnego człowieka lub idiotę, cnotliwego lub łajdaka?
– Jak można w ten sposób traktować cnotę – wykrzyknął Cursy – cnotę, temat wszystkich sztuk teatralnych, rozwiązanie wszystkich dramatów, podstawę wszystkich trybunałów…
– Ech, zamilcz, bydlę. Twoja cnota to Achilles bez pięty – rzekł Bixiou.
– Pić!
– Chcesz się założyć, że wypiję butelkę szampana duszkiem?
– Duszek!.. To miniatura ducha…
– Pijani jak… jak… – mamrotał młody człowiek, pojąc obficie swoją kamizelkę.
– Tak, panie, obecny rząd zasadza się na tym, aby dać królować opinii publicznej.
– Opinia? Ależ to najwyuzdańsza z prostytutek! Wedle was, panowie moraliści i politycy, trzeba by bez ustanku przekładać wasze prawa nad naturę, opinię nad sumienie. Ech, wszystko jest prawdą, wszystko jest fałszem! Jeżeli społeczeństwo dało nam pierze do poduszek, wyrównało to z pewnością dobrodziejstwem podagry, tak samo jak wydało procedurę, aby złagodzić sprawiedliwość, a katar w następstwie kaszmirowych szalów.
– Potworze! – rzekł Emil, przerywając mizantropowi – jak można złorzeczyć cywilizacji w obliczu tak rozkosznych win i potraw i leżąc brodą na stole? Kąsaj tę sarnę o złoconych rogach i kopytach, ale nie kąsaj swojej matki…
– Czy to moja wina, jeżeli katolicyzm pakuje w końcu milion bogów do worka z mąką, jeżeli republika kończy się zawsze jakimś Napoleonem, jeżeli królestwo mieści się między zamordowaniem Henryka IV a straceniem Ludwika XVI, jeżeli liberalizm staje się Lafayetem?
– Całowałeś go w lipcu?
– Nie.
– Zatem milcz, sceptyku.
– Sceptycy to są najsumienniejsi ludzie.
– Nie mają sumienia.
– Co ty gadasz! Mają co najmniej dwa.
– Sprzedawać niebo na pniu! Panowie, to genialna operacja handlowa. Starożytne religie były jedynie rozwinięciem rozkoszy fizycznej, ale my, myśmy rozwinęli duszę i nadzieję; jest postęp.
– Ech, moi dobrzy przyjaciele, czego wy możecie oczekiwać od epoki obżartej polityką? – rzekł Natan. – Jaki był los „Historii cygańskiego króla i jego siedmiu zamków”, najbardziej uroczego pomysłu?…
– To! – krzyknął „znawca” od drugiego stołu – to frazesy wyciągane na los szczęścia z kapelusza, istna literatura dla wariatów.
– Jesteś głupiec!
– Jesteś błazen!
– Ho, ho!
– Ha, ha!
– Pobiją się.
– Nie.
– Do jutra, mój panie.
– Nie, zaraz – odparł Natan.
– Spokój! Spokój! Oba jesteście zuchy.
– A pan trzeci! – rzekł ten, który wszczął zwadę.
– Nie mogą się nawet utrzymać na nogach.
– Co! Może nie stoję prosto – odparł wojowniczy Natan, wstając chwiejnie.
Objął stół tępym spojrzeniem, po czym jak gdyby wycieńczony tym wysiłkiem opadł na krzesło, schylił głowę i siedział niemy.
– Czy to nie byłoby zabawne – rzekł znawca do sąsiada – gdybym się bił o utwór, którego nigdy nie widziałem ani nie czytałem?
– Emilu, uważaj no na swoje ubranie, twój sąsiad blednie – rzekł Bixiou.
– Kant, powiada pan? Jeszcze jeden balon puszczony dla zabawy głupców. Materializm i spirytualizm są to dwie ładniutkie rakiety, którymi szarlatani w biretach podbijają jednego i tego samego wolanta. Czy Bóg jest we wszystkim wedle Spinozy, czy też wszystko płynie z Boga wedle świętego Pawła… głupcy! Otworzyć czy zamknąć drzwi, czy to nie ten sam gest? Czy jaje bierze się z kury czy kura z jaja… Podaj mi kaczkę!… Oto cała wiedza.
– Głupcze – krzyknął uczony – kwestię, którą podnosisz, rozstrzygnął już fakt.
– Jaki?
– Katedry profesorskie nie zostały stworzone dla filozofii, ale filozofia dla katedr! Weź okulary, czytaj budżet.
– Złodzieje!
– Głupcy!
– Oszusty!
– Tumany!
– Gdzież poza Paryżem znajdziecie równie żywą, równie szybką wymianę myśli – wykrzyknął Bixiou przesadnym basem.
– Dalej, Bixiou, pokaż nam jaki kawał! Któryś z twoich klasycznych numerów.
– Chcecie, abym wam pokazał wiek dziewiętnasty?
– Słuchajcie!
– Cisza!
– Nałóżcie tłumiki na wasze ryje!
– Zmilczysz ty, chińczyku?
– Dajcie mu wina i niech stuli pysk to dziecię!
– Dalej, Bixiou!
Artysta zapiął czarny frak pod szyję, wdział żółte rękawiczki, puścił oko zezem i ułożył twarz w sposób mający wyobrażać Revue des deux Mondes; ale hałas pokrył jego głos, niepodobna było dosłyszeć ani słowa z jego konceptów. Jeżeli nie przedstawił wieku, przynajmniej przedstawił Revue, nie rozumiał bowiem sam siebie.
Deser