Józef Ignacy Kraszewski

Budnik


Скачать книгу

go kto miodem posmarował. Oj! oj! gdybyś ty miała rozum, gdyby to tak ze mną, wiedziałabym ja co robić.

      – Ale dajcież mi pokój! – porwała się Julusia cała w płomieniach. – Ja nawet nie wiem co wy sobie myślicie. Broń Boże by ojciec posłyszał!

      – No, no! cicho! cicho! nie ma nic! – szepnęła stara ukośnem mierząc wejrzeniem Julusię najprzód, potem śpiącego Macieja.

      Julusia tymczasem poszła ku piecowi zajrzeć do wieczerzy, na którą gotowały się kartofle i kasza, oboje bez omasty. Kartofle zatrzeć miano trochą sera wydając na stół, a kaszę tylko osolić i grzybem a cebulą podprawić; słonina była tu bajecznym przysmakiem, dawno niewidzianym, a odrobina masła najczęściej się sprzedawała kwaterkami w miasteczku dla kupienia soli i pierwszych potrzeb do życia.

      IV

      Jeszcze u ognia stała dziewczyna, gdy stuk dał się słyszeć u drzwi. Porwała się Pawłowa i Maciej przebudzony chcąc poświecić do sieni, myśląc że Bartosz powraca, ale zarżenie konia zatrzymało ich oboje. O tej porze w głębi głuchego lasu konny podróżny był wypadkiem tak zadziwiającym, tak nadzwyczajnym, że wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem i niemem zapytaniem – coby to być mogło?

      – Hej! jest tam kto? Panie Bartłomieju!

      – To znajomy! – rzekł Maciej ośmielony – ale djabeł wie i kto i po co?

      Pochwycił łuczywo, wychylił się za drzwi nieco i spytał: – A kto tam?

      Burek także stanąwszy przedniemi łapami na wysokim progu, zadarłszy głowę do góry, sypał najrozmaitszemi głosami swoje zapytania przybyłemu.

      – Nu! kto, swój. A weźcie sobakę.

      – Jakiś żyd – szepnęła pani Pawłowa.

      Maciej zaparł Burka do kąta za wiadro, na które wierne psisko wydrapawszy się ciągnęło dalej gderanie swoje.

      – Nu! kto, swój! – odparł głos z sieni. – A jest pan Bartłomiej?

      – Nie ma.

      – A Maciej?

      – Patrzcie i mnie zna! A toć ja jestem.

      – Chodźcieno tu. Jakieś konie koło waszej chaty się pasły. Połapałem je, pomóżcie mi je powiązać, bo się znowu rozbiegną.

      – Konie! konie! czyje?

      – Albo ja wiem.

      – Ale cóżby tu konie cudze o północku robiły? – kiwając głową szepnęła Pawłowa. – A wyż tu co tak późno?

      – Późno, niepóźno. Nu! to się dowiecie po co ja tutaj, a wyjdźcieno i otwórzcie mi oborę.

      Maciej ośmielony głosem żyda wyszedł nareszcie zaciekawiony do koni. Żyd Bramko, który się z niemi razem zjawił, dobrze mu był znajomy.

      Mieszkał on w pobliskiem lichem miasteczku poleskiem, położonym u rzeki spławnej, i z niej całe swe życie ciągnącem. Bindiuha drzewa towarnego, skład materjałów leśnych, smoły i dziegciu z okolicy, mały handel zbożowy, dawały tu zarobek wieśniakom, a niekiedy i budnikom. Na mil kilka wkoło wszystko żyło tą mieściną, począwszy od szlachcica co w niej potrzebne do życia zapasy na kredyt dostawał, aż do wieśniaka który tu sól, skóry wyprawne, czapkę na jarmarku i chustkę dla córki mógł kupić, a furę zboża, siana i drew za lichą cenę sprzedać. Wśród żydowstwa, które jak mrowie pod drzewem z upadłych iglic wznosi mrówisko co dzień szersze i większe, Bramko odznaczał się nie bogactwem, ale nadzwyczajną ruchawością. Nie było targu, nie było roboty, nie było kontraktu bez niego. Gdzie nie czynił sam dla siebie, faktorował; gdzie faktorować nie mógł, przeszkadzał; gdzie przeszkodzić w początku nie potrafił, popsuł podstępnie choć później. Chciwy, niezmordowany, zapalczywy do zysku, najdrobniejszej jego okruszyny na ziemię nie upuścił.

      Podejrzewano go nie bez przyczyny o zyski tajemne z handlów zakazanych, a nawet o związki z szajką złodziejów końskich; ale tego nikt zręcznemu izraelicie dowieść nie potrafił. To pewna, że coraz inne i bardzo dobre konie pokazywały się w jego rękach; że często oddalał się nie wiedzieć dokąd, że do niego obdarci żydzi nieznajomi schodzili się nocami; ale prócz podejrzeń, dowodów na niego żadnych nie było.

      Bramko był słusznego wzrostu, barczysty, silny, z oznaką zdrowia na twarzy, z pejsem czarnym i wejrzeniem zuchwałem a kolącem. Minę miał hardą, mowę często szyderską, obejście prawie dumne, zwłaszcza z tymi, których za niższych od siebie uważał.

      – Nu! otwórzcie oborę! rzekł do Macieja, który wyszedł na podwórze i przypatrywał się z zagapieniem sobie właściwem czterem koniom plączącym się na postronkach, wiedzionych przez jakiegoś obdartego żydziuka.

      – A to na co?

      – Konie postawim.

      – Jakto postawim?

      – Niechajby spoczęły.

      – Myślicie tu nocować?

      – Zobaczymy.

      – Ale bo to u nas nie ma miejsca.

      – Jakto? a obora, a stajnia?

      – Stajni u nas i nie było nigdy, a w oborze drzewo schnie.

      – A wasze bydło?

      – Jakie bydło?

      – Wasze. Albożto i bydła nie macie?

      – Krowa stoi w sieni, a kozy pod przydaszkiem za oborą.

      Żydzi poszwargotali z sobą po swojemu.

      – Jakżeto będzie – spytał Bramko – to nie znajdziemy gdzie tych koni postawić?

      – A cóż! chyba na podwórku.

      Żyd mruczał gniewnie i chodził bijąc się po bokach; zbliżył się ku wrotom obórki, zmierzył je okiem i powrócił do Macieja.

      – Mam interes do ojca, muszę się tutaj zatrzymać i konie te do jutra postawić; uprzątnijcie mi obórkę.

      Maciej się rozśmiał. – Oj! oj! a toby było roboty na dwa dni, tyle tam kłod leży. A jeść-że cobyście dali tym koniom?

      – Siano.

      – Jakie siano? chyba go macie z sobą?

      – A toć u was jest. A cóż je krowa?

      – Krowa? Konie tyle rozumu co krowa nie mają. Ona żyje liśćmi i gałązkami, zwyczajnie budniczka.

      Tu już Bramko kląć począł w niebogłosy i szarpać niecierpliwie czapkę i jarmułkę.

      – Nu! kiedy tak, zawołał, tem gorzej dla was; bylibyście mieli zarobek, byłbym ojcu nastręczył dobry interes, ale kiedy i koni nie ma gdzie postawić i pokarmić, to ruszę dalej.

      – A jakbyście poczekali na ojca? On niebawem nadejdzie i da wam może radę. Tymczasem chodźcie i ogrzejcie się w izbie.

      Żyd poszwargotawszy z odartym towarzyszem posunął się do chaty i wszedł nie zdejmując czapki do izby, czarnemi bystremi oczy mierząc panią Pawłowę i Julusię, ciekawie mu się też przypatrujące. Milcząc, pogardliwie rzucił się na ławę przeciw pieca, i zakasawszy poły, począł otrząsać z deszczu.

      Jeszcze się był nie rozgospodarzył, gdy drzwi za nim skrzypły i stary Bartosz krokiem, po którym go wszyscy zdaleka poznali, przestąpił próg swojej budy.

      Byłto podżyły już, siwiejący nieco, wysokiego wzrostu, olbrzymych ramion mężczyzna, ubrany jak zwykle chodzą budnicy. Na nim szara, krótka kapota, pasem czerwonym ujęta, szarawary grube płócienne, łapcie ze skórzanemi sznurami, czapka mała bez daszka, torba borsucza i strzelba na ramieniu. U pasa w czarnej kaletce krzesiwo, przy niem zwieszony wielki nóż i drót do przetykania zapału w fuzji.

      Piękne