Józef Ignacy Kraszewski

Budnik


Скачать книгу

jak się macie? – rzekł żyd sam zaczynając – dobrze żeście przyszli, czekałem na was.

      – A cóż mi tam powiecie? – trochę dumnie odparł Bartosz – ciekawy jestem.

      Żyd widać się obraził obojętnością budnika, od którego pokornego i serdecznego spodziewał się przyjęcia, wiedząc jak był ubogi. Stary zdejmował tymczasem z siebie torbę i strzelbę.

      – Możebym wam naraił dobry interes, gdybyście mnie poprosili.

      – A to wy nie wiecie, rzekł Bartosz, że ja nigdy nikogo o nic nie proszę, oprócz Pana BOGA?

      – Nu! aj waj! Jaki wać dumny!

      – Ale cóżto tam za dobry interes? Dacie mi robotę przy łuczywie u pana podsędka, czy dziegieć u pana Romualda? hę?

      – Tfu! to nie ma co gadać; znalazłoby się co lepszego, nie taka robota.

      – Schowajże dla siebie! – rzekł mu Bartosz kiwając głową.

      Żyd wargi zagryzał, plunął, ruszył ramionami.

      – Nie gadajmy o tem.

      – Nie gadajmy.

      – Nie macie gdzie tych koni postawić, com je tu w lesie koło waszej budy niedaleko połapał?

      – Koło budy! w lesie! Żartuj zdrów! kpisz z ludzi! A na cóż je tu masz stawić?

      – Juściż przenocować, niechby odpoczęły, nim…

      Maciej wplątał się tu w rozmowę, opowiadając ojcu, że już żydowi wytłumaczył, iż koni wcale nie było gdzie postawić. Stary potwierdził słowa syna.

      Potem zbliżywszy się do żyda i uśmiechając z politowaniem i szyderstwem razem, rzekł do Bramka: – Czemu nie prowadzisz swojego towaru jak zawsze do Jakóba?

      Na te słowa żyd poczerwieniał, pobladł, zerwał się z ławy i mrugnął na starca niespokojny. Ten uśmiechnął się tylko pogardliwie.

      – Życzę wam właśnie poprowadzić do Jakóba; miejsca hukiem: bo dziś i Jakóba samego i konie jego zabrali w nocy do miasteczka przysłani dziesiętnicy.

      – To nie może być! – zawarczał żyd rwąc brodę.

      – Dowiecie się! – odpowiedział obojętnie Bartosz.

      Bramko obejrzał się wkoło i żywo podstąpił do starca, poczynając go pocichu prosić, kusić, nalegać nań; dobył nawet skórzanego worka, ale stary Mazur odepchnął go z zimną krwią i głośno tylko odpowiedział:

      – Daj mi pokój!

      – To wasze ostatnie słowo?

      – U mnie nie ma pierwszego i ostatniego, tylko jedno słowo.

      – Nu! dobrze! dobrze! – wściekle odezwał się żyd – pożałujecie! To mówiąc, rzucił się do drzwi i zniknął. Bartosz spojrzał za nim z uśmiechem, ale Bramko już nie zawrócił nawet. Nie słysząc tententu koni, myślał że zwyczajem Izraelitów zawróci się jeszcze, usiadł spokojnie na ławie i mokre obuwie zdejmować począł, gdy tymczasem Pawłowa przygotowywała wieczerzę. Żyd już się nie ukazał. Wkrótce Maciej wracający z podwórza z nieodstępnym Burkiem, doniósł, że konie zostały przywiązane do płotu, a żydzi znikli.

      Stary podumał chwilę i nic nie odpowiedział, czoło mu się tylko zmarszczyło.

      Wieczór krótki przeszedł w posępnem milczeniu. Bartosz z polowania i zwykłej przechadzki nic nie przyniósł, prócz jednego cietrzewia na jutrzejszy obiad. Mąki na chleb co chwila mogło zabraknąć, a Pawłowa nie śmiała na dno bodni, w której zsypana była, zaglądać.

      Widziała stara ofiarowane przez żyda pieniądze, domyślała się bardzo o co mu chodziło i w duszy niecierpliwiła się na starego Bartosza; ale słowa wybąknąć nie śmiała, bo budnik niczyjej rady nie przyjmował.

      V

      Nazajutrz ranek był zimny, ale niebo wyjaśnione, ptastwo zbudzone słońcem świergotało w lasach, skowronek nad czarną jeszcze i obmokłą unosił się rolą. Stary Bartosz wyszedłszy przed świtem, zobaczył przywiązane jeszcze konie u drzwi chaty, które żydzi porzucili tu. Biedne szkapy pokładły się na gołej ziemi, skubały słomę rozsypaną i drzemały spędzone. Stary ujrzawszy je wzruszył ramionami i zawołał syna.

      – Weź te konie, rzekł, i ruszaj z niemi do miasteczka, oddasz je pomocnikowi na ręce; powiesz, że Bramko był w nocy i zostawił tutaj.

      Maciej spojrzał ojcu w oczy, poskrobał się w głowę i nic nie odpowiedział; widać jednak było, że wątpił o swojej umiejętności znalezienia się wobec straszliwego pomocnika, którego znano w okolicy z opilstwa i złości.

      – Albo nie! nie! – mruknął Bartosz sam do siebie – pojadę sam z niemi lepiej.

      – I pewnie! i pewnie! – spiesznie dodał Maciej – bo ja taki pewniusieńkobym tam języka w gębie zapomniał.

      – A ty, przerwał ojciec, ruszaj w las ze strzelbą i do dworu za chlebem co się nam tam należy. Kwitek znajdziesz zatknięty za obrazkiem.

      – Do dworu, to choć z biedą, ale rady sobie damy – rzekł Maciej. – Ale i tam jak mnie poczną odsyłać od kąta do kąta, od jednego do drugiego!

      – Juściż czas, żebyś sobie rady dawać nauczył – ofuknął groźnie stary Bartosz. – Wkrótce i mnie nie stanie, przyjdzie ci samemu i siostrą się opiekować i o chacie myśleć. – Maciej zamilkł; weszli do chaty nazad, gdzie już pani Pawłowa pochwyciwszy się z tapczana na którym spała, rozkładała ogień i przygrzewała trochę koziego mleka na ranny służyć mającego posiłek.

      Słońce już się podnosiło ponad lasy i przeświecało jaskrawo przez nagie jego gałęzie, gdy Maciej ubrawszy się w szarą świtę, borsuczą torbę, nowe chodaki i przewiesiwszy strzelbę, ruszył pieszo ku dworowi. Stary tymczasem podesławszy zgrzebny wór na konia, skoczył i poprowadził żydowskie szkapy do miasteczka. Machinalnie odmawiając ranne pacierze, Pawłowa krzątała się leniwo po izbie, Julusia czesała długi swój warkocz czarny przed rozbitem lusterkiem.

      Obie milczały spozierając na siebie z ukosa. Julusia nie śmiała zaczepić starej, stara nie wiedziała jak zacząć rozmowę, której pragnęła. Nareszcie, gdy obie siadły pod piecem gryząc chleb czarny i suchy, zmoczony w troszce mleka, stara instynktowo obejrzawszy się po kątach i nie widząc nikogo, prócz chudego burego kota, poczęła:

      – Ot! taki co bieda to bieda! A westchnąwszy – I będzie coraz gorzej a gorzej.

      Julusia patrzała milcząc.

      – Stary Bartosz całe życie goły był i umrze bez koszuli na grzbiecie; bo coby miał ze szczęścia korzystać, to mu hardość, a jakieś tam szkrupuły tryndają po głowie. Ot, albo i wczoraj! Żyd chciał tylko jaki dzień, dwa, konie przechować. Co jemu do tego jakieto konie. Nie! taki potrzeba koniecznie odepchnąć grosz, kiedy grosz do kieszeni się sunie. Wy bo wszyscy poginiecie przez wasze głupstwo.

      – Dajcież pokój! Ojciec lepiej wie, czemu się z tym żydem zadawać nie chce.

      – Bo tchórz a uparty! Panie Boże odpuść, ale mi taki prawda cięży i muszę ją wyspiewać; bo co prawda to prawda. Nie takie to teraz czasy, żeby poczciwością żyć można. To i chłop głupi, a powiada: „Nie wziawszy na duszu, nie bude w duszy.”

      – Ej pani Pawłowa!

      – Co tam! powiem taki prawdę całą! Ojciec stary ma we łbie ćwieka, o Macieju to już i gadać nie ma co, prosto głupi. Ot ty, żebyś miała więcej od nich rozumu, tobyś wszystkich poratowała.

      – Ja! ja! a toż jak?

      – Niby ty nie wiesz! Porzuć! porzuć! Coto nie rozumiesz, że tybyś