Władysław Stanisław Reymont

Chłopi


Скачать книгу

na długo.

      – Stary uszanuje i na cudzy grosz niełasy – podjął znowu Jambroży.

      – Nie, nie, ino obraza boska z tego bywa.

      – Mógłby zapis zrobić – rzekł serio wytrząsając fajkę na trzon.

      – Jagna ma dosyć swojego – odpowiedziała po chwili, wahająca już i niepewna.

      – Więcej by on dał, niźli wziął, więcej…

      – Rzekliście!

      – Co wiadomo, nie z wiatru wziąłem ani z pomyślonku, nie od siebie przyszedłem…

      Milczeli znowu. Stara ogładzała długo rozwichrzoną kądziel, potem pośliniła palec i jęła wyciągać lniane włókna lewą ręką, a prawą puszczała w wir wrzeciono, że z warczeniem, kieby bąk, kręciło się po podłodze i furkotało.

      – Jakże? Ma to przysłać?

      – Któren?

      – Nie wiecie to? A dyć tamten! – wskazał przez okno na światła, ledwie migoczące przez staw, u Boryny.

      – Dorosłe dzieci, dobrego słowa nie dadzą i prawa do swoich części mają.

      – Ale może zapisać to, co jego… jakże?… A chłop dobry i gospodarz nie bele jaki, i pobożny, i krzepki jeszcze, sam widziałem, jak se korzec żyta zadawał na plecy. Już tam by Jagnie nic nie brakowało, chyba tego ptasiego mleka… a że wasz Jędrzych na bezrok do wojska staje… to Boryna z urzędnikami się zna, wie, do kogo trafić, mógłby pomóc…

      – Jak ci się widzi, Jaguś?…

      – Mnie ta wszystko jedno, każecie, to pójdę… wasza w tym głowa, nie moja… – mówiła cicho, wsparła czoło na kądzieli i zapatrzyła się w ogień bezmyślnie, i słuchała wesołego trzaskania gałązek. Ten czy tamten, wszystko było jej zarówno – wstrząsnęła się tylko nieco na przypomnienie Antka.

      – Jakże? – pytał Jambroży powstając z ławki.

      – Niech przysyłają… zrękowiny nie ślub jeszcze… – odrzekła wolno.

      Jambroży pożegnał się i poszedł prosto do Boryny.

      Jagna wciąż siedziała nieruchoma i milcząca.

      – Jaguś… córuchno… co?…

      – A nic… wszyćko mi zarówno… Każecie, to pójdę za Borynę… a nie, to ostanę przy was… bo mi to źle wami?…

      Stara przędła dalej i mówiła cicho:

      – Najlepiej chcę la ciebie, najlepiej… Juści, że stary on jest, ale krzepki jeszcze, i ludzki, nie tak jak drugie chłopy, uszanuje cię… Panią se będziesz u niego, gospodynią… A jak zapis zrobi, to już go tak narychtuję, żeby gront wypadł w podle naszego, koło żyta pod górką… a choćby i ze sześć morgów zapisał… Słuchasz to? Ze sześć morgów! A trza ci iść za chłopa… trza… po co mają wygadywać na ciebie i na ozorach obnosić po wsi?… Wieprzka by się zabiło… a może i nie… może… – umilkła i już w głowie układała sobie resztę, bo Jaguś jakby nie słyszała jej słów, przędła machinalnie, i jakby jej nie obchodził los własny, tak nie myślała o tym zamężciu.

      A bo to jej źle było przy matce? Robiła, co chciała, i nikt jej marnego słowa nie powiedział. Co ją tam obchodziły gronta, a zapisy, a majątki – tyle co nic, abo i mąż? Mało to chłopaków latało za nią? – niechby tylko chciała, to choćby wszystkie na jedną noc się zlecą… i myśl jej leniwie się snuła jak nić lniana z kądzieli i jak ta nić okręcała się ciągle jednako na tym, że jak matka każą, to pójdzie za Borynę… Juści, że go nawet woli od innych, bo kupił jej wstążkę i chustkę… juści… ale i Antek by kupił to samo… a i inne może… żeby tylko miały Borynowe pieniądze… każden dobry… i wszystkie razem… a bo ona ma głowe, żeby wybierać! Matki w tym głowa, żeby zrobić jak potrza…

      Zapatrzyła się znowu w okno, bo poczerniałe, zwiędłe georginie, kołysane przez wiatr, zaglądały w szyby, ale wnet zapomniała o nich, zapomniała o wszystkim, nawet o sobie samej, zapadła w takie prześwięte bezczucie, jak ta ziemia rodzona w jesienne martwe noce – bo jako ta ziemia święta była Jagusia dusza – jako ta ziemia. Leżała w jakiś głębokościach nie rozeznanych przez nikogo w bezładzie marzeń sennych – ogromna a nieświadoma siebie – potężna a bez woli, bez chcenia bez pragnień – martwa a nieśmiertelna, i jako tę ziemię brał wicher każdy, obtulał sobą i kołysał, i niósł tam, gdzie chciał… i jako tę ziemię o wiośnie budziło ciepłe słońce, zapładniało życiem, wstrząsało dreszczem ognia, pożądania i miłości – a ona rodzi, bo musi… bo jako ta ziemia święta, taka była Jagusia dusza – jako ta ziemia!…

      I długo tak siedziała w milczeniu, ino te oczy gwiezdne świeciły się kiej spokojne wody w wiośniane południe, aż ocknęła z nagła, bo ktosik otwierał drzwi do sieni.

      Wbiegła Józka zadyszana, przypadła do komina, wylewała z trepów wodę i rzekła:

      – Jaguś, jutro u nas obieranie, przyjdziesz?

      – Przyjdę.

      – W izbie będziemy obierali. Ambroży tam siedzą u tatula, tom się chyłkiem wyrwała na wieś, żeby ci powiedzieć. Będzie Ulisia i Marysia, i Wikta, i pociotkowe, i drugie… I chłopaki przyjdą… Pietrek obiecał się ze skrzypicą…

      – Któren to?

      – A Michałów, co za wójtem siedzą, co to w kopanie przyszedł z wojska… i tak mówi pokracznie, że go i wymiarkować trudno…

      Natrzepała, co ino mogła, i poleciała do dom.

      Cisza znowu objęła izbę.

      Czasami deszcz uderzał w szyby, jakby kto przygarścią piasku rzucił, to wiatr szumiał i baraszkował w sadzie albo dmuchał w komin, że głownie się rozsypywały po trzonie, i dym buchał na izbę… a cięgiem warczały wrzeciona po podłodze.

      Wieczór ciągnął się wolno i długo, aż stara cichym, drżącym głosem zaśpiewała:

      Wszystkie nasze dzienne sprawy…

      A chłopaki z Jagną wtórowali z cicha, a tak przenikliwie, aż kury w sieni na grzędach krzekorzyć zaczęty i pogdakiwać.

      VII

      Nazajutrz dzień był tak samo zadeszczony i posępny.

      Co chwila ktoś wychodził z jakiejś chałupy i długo a frasobliwie poglądał w omglony świat, czy się gdzie nie przejaśnia – ale nic, kromie burych chmur, płynących tak nisko, że darły się o drzewa, widać nie było; deszcz mżył bezustannie, tyle że jakoś zaraz z południa przeszedł w ulewę, jakoby kto upusty niebieskie otworzył, że ino dudniło po dachach.

      Ludzie się kwasili po chałupach; jaki taki lazł po tym błocie i deszczu do sąsiadów na wyrzekanie, że to czas taki, co i psa na dwór wygonić trudno, a tu niejeden ściółkę miał jeszcze w lesie, kto znów drew nie zwiózł, a insze, bez mała wszystkie prawie, nie docięli w polu kapusty, po którą i nie wyjechać dzisiaj, bo ano staw tak przybrał w nocy, że musieli do dnia wywrzeć stawidła i puścić wodę do rzeki, która i przez to rozlała się szeroko, aż łąki stanęły pod wodą, a kapuśniska jako te wyspy czerniały się grzbietami zagonów spośród siwej, spienionej topieli.

      U Dominikowej też nie zwieźli tej reszty, jaka w polu ostała.

      Jagna już od rana nie mogła dać sobie rady, chodziła ino z kąta w kąt, to