ogromną izbę, aż lśniły się szkła od obrazów i kołysały się te światy, czynione z kolorowych opłatków i na nitkach wiszące u czarnych, okopconych belek; na środku izby leżała kupa czerwonej kapusty, a w półkole, szeroko zatoczone, twarzami do ognia, siedziały rzędem dziewczyny i kilka kobiet starszych – obierały z liści kapustę, a główki rzucały na rozesłaną pod oknem płachtę.
Jaguś ogrzała ręce przy kominie, ostawiła trepy pod oknem i siadła zaraz z kraju przy starej Jagustynce, i jęła się roboty.
Gwar się też w miarę podnosił, bo przybywało jeszcze kobiet i parobków, którzy wraz z Kubą znosili kapustę ze stodoły, ale częściej kurzyli papierosy i szczerzyli zęby do dziewczyn, a prześmiewali się społecznie.
Józka, choć to i skrzat był jeszcze, a rej wodziła i w robocie, i w śmiechach, bo starego nie było, a Hanka, jak to zwyczajnie, kiej ta ćma łaziła abo mruk.
– Czerwono w izbie, jakby od makowych kwiatów! – zawołał Antek, bo był wtoczył do sieni beczki, a teraz ustawiał przed kominem, z boku nieco, szatkownicę.
– Ba, zestroiły się kiej na wesele! – ozwała się któraś starsza.
– A Jaguś to kiejby ją kto w mleku wymył – zaczęła złośliwie Jagustynka.
– Poniechajcie – szepnęła czerwieniąc się.
– Cieszta się dziewczyny, bo już Mateusz przywędrował ze świata, zaraz się tu zaczną muzyki a tańce, a wystawanie po sadach… – ciągnęła stara.
– Całe lato go nie było.
– Jakże, dwór stawiał we Woli.
– Majster jucha, bańki nosem puszcza – rzekł któryś z parobków.
– A do dzieuch tak sposobny, że i trzech kwartałów czekać nie potrza…
– Jagustynka to nikomu dobrego słowa nie dadzą – zaczęła jakaś dziewczyna.
– Pilnuj się, bym o tobie nie chciała co rzec…
– Wiecie, pono ten stary wędrownik już przyszedł.
– Będzie dzisiaj u nas! – zawołała Józia.
– Bez całe trzy roki bywał we świecie.
– We świecie?… Był ci u grobu Jezusowego!
– Hale! Widział go tam kto? Cygani jucha, a głupie wierzą; tak samo i kowal opowiada o zamorskich krajach, co ino w gazetach wyczyta…
– Nie gadajcie, Jagustynko, sam dobrodziej przytwierdzał do mojej matki.
– Prawda, że to Dominikowa jakby drugą chałupę ma na plebanii i zawżdy wiedzą, czy księdza brzuch boli – lekująca przeciech…
Jagna zmilkła, ale poczuła dziwną ochotę choćby tym nożem ją żgnąć, bo cała izba parsknęła śmiechem, tylko Ulisia Grzegorzowa nachyliła się do Kłębowej i spytała:
– Skąd on jest?
– Skąd? Ze świata szerokiego, abo to kto wie? – Nachyliła się nieco, wzięła główkę na dłoń, obcinała liście i mówiła szybko, coraz głośniej, żeby i drugie słyszały: – Co trzecią zimę przychodzi do Lipiec i u Boryny zakłada kwaterę… Rochem kazał się przezywać, choć mu ta pewnie i nie Roch… Dziad jest i nie dziad, kto go tam wie… ale pobożny człowiek i dobry… ino mu tej obrączki nad głowę, a byłby rychtyk kiej te świątki na obrazach. Różańce ma na szyi obcierane o grób Jezusowy… obrazki dzieciom daje święte, a jak niektórym, to i takie z królami, co to z naszego narodu przódzi wychodziły… i książki pobożne ma i takie, w których stoi wszystko, i historie różne o świecie… czytał je przecież mojemu Walkowi, to i ja, i mój słuchalim, inom przepomniała, bo i wymiarkować ciężko… A nabożny taki, że z pół dnia przeklęczy, drugi raz pod krzyżem albo i gdzie w polu, a do kościoła ino na mszę chodzi. Dobrodziej zapraszał go do siebie, na plebanię, to mu rzekł:
– Z narodem mi ostać, nie na pokojach moje miejsce…
– Miarkują też wszyscy, że nie musi być z chłopskiego stanu, choć mówi jak wszystkie, i nauczny jest; jakże, z Żydem gadał po niemiecku, a we dworze w Drzazgowej – to z panienką, co była la zdrowia w ciepłych krajach, też rozmówił się po zagranicznemu… a od nikogo nic nie weźmie, tyle co tę kapkę mleka i kromkę chleba, a i za to jeszcze dzieci uczy… powiedają… – ale Kłębowa urwała z nagła, bo dziewczyny buchnęły śmiechem i aż się pokładały.
Śmieli się z Kuby, któren niósł w płachcie kapustę i pchnięty przez kogoś, przewrócił się na środku jak długi, aż się kapusta rozleciała po izbie, a on wstawał z trudem i co się już zebrał na czworaki, to padał znowu, bo go popychali.
Józia go obroniła i pomogła wstać, ale też pomstował, pomstował…
I z wolna rozmowa przeszła na co innego.
Wszystkie mówiły z cicha, a gwar się czynił jakoby w ulu przed wyrojem, a śmiechy szły, a przekpiwania i uciecha taka, że ino oczy się iskrzyły i gęby śmiały, a robota szła chybcikiem, ino trzaskały noże o głąby, a główki jako te kule raz wraz padały na płachtę i stożyły się w coraz większą kupę. Antek zaś szatkował nad wielkim cebrem przy kominie; rozdziany był, że ostał ino w koszuli i w portkach pasiatych z wełniakowego sukna, rozczerwienił się, łeb mu się rozwichrzył i pot gęsto pokrył mu czoło; tęgo robił, ale śmiał się cięgiem i przekpiwał, a taki był urodny, że Jagna jak w obraz poglądała, a i nie ona jedna tylko… a on przystawał, żeby odetchnąć, i wesołym wzrokiem tak patrzał na nią, aż spuszczała oczy i czerwieniła się. Ale nikt tego nie widział prócz Jagustynki, a i ta udawała, że nie patrzy, jeno sobie w głowie układała, jak to opowiedzieć na wsi.
– Marcycha pono zległa, wiecie to? – zaczęła Kłębowa.
– Nie nowina to jej, co roku se to robi.
– Baba jak tur, to jej dzieciak krew odciąga od głowy – mruknęła Jagustynka i chciała dalej coś o tym rzec, ale ją zgromiły drugie, że to o takich rzeczach mówi przy dzieuchach.
– Wiedzą one i o lepszych, nie bójta się. Teraz nastał czas taki, że już i gęsiarce nie mówią o bocianie, bo się w oczy roześmieje… nie tak to przódzi bywało, nie…
– No, wyście ta już wszystko wiedzieli jeszcze za bydłem… – rzekła poważnie stara Wawrzonowa – a bo to nie baczę, coście wyprawiali na pastwiskach…
– Kiedy baczycie, to i ostawcie la siebie! – zakrzyknęła ostro Jagustynka.
– Byłam już za chłopem… za Mateuszem, widzi mi się… nie, za Michałem, tak, bo juści Wawrzon był trzeci… – mruczała nie mogąc utrafić.
– Ale, siedzita i nie wiecie, co się stało! – zawołała wpadając zadyszana Nastusia Gołębianka, Mateusza siostra.
Podniosły się ciekawe zapytania ze wszystkich stron i wszystkie oczy spoczęły na niej.
– A to młynarzowi ukradli konie!
– Kiedy?
– Ze trzy pacierze temu. Dopiero co Jankiel mówił Mateuszowi.
– Jankiel ta wie wszystko zaraz, a może i nieco przódzi…
– Takie konie, kiej te hamany!
– Ze stajni wyprowadziły. Parobek poszedł do młyna po obrok, wraca, a tu już ni koni, ni uprzęży nie ma, a pies w budzie struty, no!
– Na