nie ma godziny, jak dziedzic sprzedał porębę na Wilczych Dolach!
– A hycel, psie krótki! Sprzedał, naszą porębę sprzedał! – krzyknął Boryna i w zapamiętałości grzmotnął butelką o ziemię.
– Sprzedał! Prawo jest i na dziedzica, i na kużdego, prawo jest… – bełkotał pijany Szymon.
– Nieprawda! Ja, wójt, to wama mówię, że nieprawda, to wierzcie!
– Sprzedał, ino że wziąć nie damy, jak Bóg na niebie, nie damy! – wołał Boryna i bił pięścią w stół…
Młynarz poszedł, a oni jeszcze długo w noc radzili i odgrażali się dworowi.
IX
Zbiegło dni parę od zmówin Jagusinych.
Deszcze ustały, drogi ociekły i stężały nieco, wody spłynęły, że ino po bruzdach, a gdzieniegdzie i po nizinach a łęgach siwiały się mętne kałuże kiej te oczy zapłakane…
Nadszedł Dzień Zaduszny, szary, bezsłoneczny i martwy, że nawet wiatr nie przegarniał zeschłymi badylami ni chwiał drzewami, co stały ciężko pochylone nad ziemią…
Bolesna, głucha cisza przygnietła świat.
A w Lipcach już od rana dzwony biły wolno a bezustannie – i żałosne, rozbolałe dźwięki pojękiwały po omglonych, pustych polach; ponurym głosem żałoby wołały w ten dzień smętny, w ten dzień, co wstał blady, spowity w mgły aż do tych dal zapadłych, aż do tych bezkresów ziemi i nieba, siny, do niezgłębionej topieli podobny.
Od zórz wschodnich, co się jeszcze żarzyły blado, kieby ta miedź stygnąca, spod sinych chmur zaczęły płynąć stada wron i kawek…
Szły wysoko, wysoko, że ledwie okiem rozeznał i ledwie uchem pochwycił tę dziką, żałosną wrzawę krakań, podobną do jęków nocy jesiennych…
A dzwony biły wciąż.
Ponury hymn rozlewał się ciężko w martwym, ogłuchłym powietrzu, opadał na pola jękami, huczał po wsiach i lasach żałością, płynął światem całym, że ludzie i pola, i wsie zdały się już być jednym wielkim sercem, bijącym skargą żałosną…
Ptactwo płynęło wciąż, aż dziw i lęk ogarniał, bo szły coraz niżej i coraz większymi stadami, że niebo pokryło się jakby sadzą rozwianą, a głuchy szum skrzydeł i krakań wzmagał się, potężniał i huczał niby burza nadciągająca… Zataczały kręgi nad wsią i jak kupa liści porwana przez wichurę kołowały nad polami, opadały na lasy, wieszały się na nagich topolach, obsiadły lipy przy kościele, drzewa na cmentarzu, sady, kalenice chałup, płoty nawet… aż zestraszone bezustannym biciem dzwonów zerwały się i czarną chmurą leciały ku borom… a ostry, przenikliwy szum płynął za nimi.
– Ciężka zima będzie! – mówili ludzie.
– Do lasów ciągną, ani chybi, śniegi wnet spadną.
I wychodzili przed chałupy coraz liczniej, bo nigdy jeszcze nie widziano tyle ptactwa razem – patrzano długo, ze smutkiem dziwnym, aż zniknęły w borach. Patrzano, wzdychano ciężko, jaki taki znak krzyża położył na czole w obronie przed złem, i jęli się przyodziewać do kościoła i wychodzić, bo dzwony wciąż jęczały głucho, a z drugich wsi już szli ludzie drogami, majaczyli wskroś mgieł po ścieżkach i dróżkach.
Smutek przejmujący padł na wszystkie dusze; jakaś dziwnie bolesna cichość omotała serca – cichość rozpamiętywań żałośliwych i wspominek o tych, co już byli odeszli tam, pod te brzozy zwieszone, pod te czarne, pochylone krzyże…
– Mój ty Jezu kochany! Mój Jezu! – wzdychali i podnosili szare, jak ta ziemia, twarze i topili oczy beztrwożne w tajemnicy, i szli spokojnie składać ofiary i pacierze za zmarłych.
Wieś była jakby zatopiona w ciężkiej, żałośliwej ciszy – jeno jękliwe, proszalne śpiewania dziadów spod kościoła dochodziły czasami.
I u Borynów ciszej było niźli zazwyczaj, chociaż tam, we środku, siedziało piekło przytajone, gotowe za lada czym wybuchnąć…
Jakże, dzieci wiedziały już o wszystkim.
A wczoraj, w niedzielę, wyszły pierwsze zapowiedzi starego z Jagusią…
W sobotę to jeździli do miasta, gdzie u rejenta zapisał Boryna sześć morgów Jagusi… Wrócił późno i z twarzą podrapaną, bo że był zdziebko napity, to już na wozie chciał był Jagnę brać, ale tyla wziął, co pięścią a pazurami mu dały.
A w domu z nikim nie mówił, choć i Antek cięgiem nasuwał mu się na oczy, ino zaraz legł spać, jak stał, w butach i kożuchu… aż rano Józia zaczęła mamrotać na niego, że pierzynę błotem pomazał.
– Cichoj, Józia, cichoj! Zdarzy się to i niektóremu, co nigdy gorzałki nie pije… – powiedział wesoło i zaraz od rana poszedł do Jagny i już tam do późna przesiedział, że próżno z obiadem i wieczerzą nań czekali.
I dzisiaj wstał późno, już dobrze po wschodzie, w najlepszą kapotę się przyodział, buty świąteczne kazał se Witkowi sadłem wysmarować i nowe wiechetki ze słomy przyciąć – Kuba go wygolił, a on się pasem okręcił, kapelusz nadział i niecierpliwie wyglądał przez okno na ganek, bo tam Hanka iskała chłopaka, a nie chciał się z nią widzieć, aż i dopatrzył, że weszła na chwilę do izby, to się chyłkiem wysunął w opłotki – i tyla go już dnia tego widzieli…
Józka cały dzień popłakiwała i tłukła się po izbie, jak ten ptak zamknięty! Antek zaś gorzał w mękach coraz boleśniejszych i sroższych – ani jadł, ni spał, ni mógł się zająć czymkolwiek; był ogłuszony jeszcze, nieprzytomny zgoła i nie wiedzący, co się z nim dzieje. Twarz mu poczerniała, że tylko oczy uczyniły się jeszcze większe i płonęły szklisto, jakby łzami skamieniałymi – zęby zacinał, żeby nie krzyczeć w głos i nie wyklinać, a chodził wciąż po izbie, to po obejściu, to w opłotki szedł lub na drogę i powracał, padał w ganku na ławę i siedział godzinami, zapatrzony przed się i utopiony w bólu, co w nim rósł jeszcze i potężniał.
Dom ogłuchł, ino płakania w nim się rozlegały, jęki a westchnienia, kieby po pogrzebie czyim. Drzwi stały wywarte na rozcież do obór i chlewów, że inwentarz łaził po sadzie i zaglądał w okna, a nie miał go kto nagnać z powrotem, tyle co stary Łapa naszczekiwał i zaganiał, ale na darmo, bo nie uradził.
W stajni na werku Kuba czyścił strzelbę, a Witek z podziwem nabożnym przyglądał się temu i wyzierał okienkiem, żeby ich kto nie zeszedł.
– Huknęło, że Jezus! Myślałem, że to dziedzic abo borowy strzelają…
– Hale… juści… dawnom nie strzelał, tęgom nabił i gruchnęło kiej z harmaty…
– Toście zaraz z wieczora poszli?…
– Tak, poszedłem na dworskie, pod las, bo tam na oziminę lubią kozy wychodzić… Ćma była, tom siedział długo… aż tu na świtaniu rogacz idzie… Przyczaiłem się tak, że ino z pięć kroków był ode mnie… nie strzeliłem, bo okrutny był, kiej wół… to myślę… nie uredzę… Puściłem go… a w jaki pacierz abo dwa… łanie wyszły… Wybrałem se najlepszą… inom przyłożył, jak nie huknie! Tęgom nabił, ba, aże mi ramię spuchnęło, tak dostałem przykładem… ale się zwaliła… ino kopała nogami… jeszcze by nie… z pół garści siekańca dostała w bok… a beczała jucha… ażem się bojał, by nie posłyszał borowy, i dorznąć musiałem…
– W lesie ostała, co? – pytał chłopak rozgorączkowany opowieścią.
– Gdzie