Władysław Stanisław Reymont

Chłopi


Скачать книгу

to próchno, jako te pępuszki, co je na wodzie wiater wydyma, a drugi je zasię precz żenie.”

      X

      – Na ambonie i każdemu z osobna to mówię, ale wy jak te psy tylko nastajecie jeden na drugiego, tylko… – wiatr resztę słów wepchnął mu do gardła, że ksiądz się srodze zakasłał, a Antek nic nie rzekł, szedł w podle i wypatrywał w mrokach, pomiędzy drzewami.

      Wiatr się podnosił coraz mocniejszy, przewalał się po drodze i tak bił w topole, i miotał nimi, aż się przyginały z jękiem i szumiały rozsrożone.

      – A mówiłem jusze – zaczął znowu ksiądz – żeby sam kobyłę zaprowadził do stawu, to ją naprzód wypuścił – no, i zapodziała się… Ślepa przecież, zalezie gdzie między płoty i jeszcze nogi połamie! – Biadał i bardzo troskliwie szukał, zaglądał za drzewo każde, wypatrywał po polach.

      – Przeciech zawżdy sama chodziła…

      – Zna dobrze drogę do stawu… przecież, nalał kto bądź wody do beczki, wykręcił tylko, a ona już sama trafiła na plebanię… – Ale w dzień ją zaprzęgali… a dzisiaj Magda czy Walek puścili ją już o zmierzchu… Walek! – krzyknął głośno, bo cień jakiś zamajaczył wśród topoli…

      – Walka widziałem po naszej stronie, ale jeszcze przed zmrokiem.

      – Polazł ją szukać, rychło w czas. Klacz ma ze dwadzieścia roków, przy mnie się ulęgła… wysłużyła sobie łaskawy chleb… a przywiązana jak człowiek… Mój Boże, żeby się jej co złego nie stało!

      – Co jej ta będzie! – mruknął Antek ze złością, bo jakże, poszedł do dobrodzieja po radę, po użalenie się, to go ino skrzyczał i jeszcze zabrał, żeby kobyły szukać! Juści, i kobyły szkoda, choć ta i ślepa, i stara, ale zawżdy człowiekowi powinna być pierwszyzna!

      – A ty się opamiętaj i nie pomstuj, boć to ojciec rodzony! Słyszysz!

      – Dobrze pamiętam! – odparł ze złością.

      – Grzech śmiertelny i obraza boska. A nic ten dobrego nie zwojuje sobie, któren w zapamiętałości rękę podnosi na ojców i przeciwi się przykazaniom Bożym. Masz rozum, toś o tym wiedzieć powinien.

      – Sprawiedliwości chcę ino.

      – A pomsty szukasz, co?

      Antek nie wiedział, co rzec na to.

      – A i to ci jeszcze powiem, że pokorne cielę dwie matki ssie.

      – Wszyscy mi to powiedają… juści, ino tej pokorności mam już po grdykę, że więcej nie ścierpię! Choćby i zbój, choćby i ukrzywdziciel, ale że ojciec rodzony, to już mu wolno wszystko, a dzieciom nie wolno dochodzić swojej krzywdy! Laboga, takie urządzenie na świecie, że ino plunąć a iść, gdzie oczy poniesą…

      – A idź, któż cię trzyma? – rzucił porywczo ksiądz.

      – Może i pójdę, bo co mi tutaj robić, co? – szeptał ciszej, łzawo jakoś.

      – Bajesz i tyle. Drudzy i jednego zagona nie mają, a siedzą, pracują i jeszcze Panu Bogu dziękują. Wziąłbyś się do roboty, a nie wyrzekał jak baba. Zdrowy jesteś, mocny, masz o co ręce zaczepić…

      – Przeciech, całe trzy morgi! – rzucił urągliwie.

      – Żonę i dzieci masz, toś o tym pamiętać powinien.

      – Baczęć ja dobrze, baczę… – mruknął przez zęby.

      Wyszli przed karczmę, świeciło się w oknach i jakieś głosy wydzierały się aż na drogę.

      – Co to, znowu pijatyka, co?

      – Rekruty, te, co ich do wojska latoś wzieni, piją se la uciechy… W niedzielę ich pognają w tylachny świat, to się cieszą…

      – Karczma prawie pełna! – szepnął ksiądz przystając przy topoli, skąd było dobrze widać przez okno całe wnętrze zapchane ludźmi.

      – Bo się zejść miały dzisiaj i uredzić… względem tego lasu, co go dziedzic sprzedał Żydom na porębę…

      – Przecież niecały sprzedał, jeszcze tyle zostało!

      – Póki z nami się nie ugodzi, to ani chojaka ruszyć nie damy!

      – Jak to?… – zapytał wystraszonym nieco głosem.

      – A nie damy i tyla! Ociec chce się prawować, ale Kłąb i te, co z nim trzymają, powiedają, że sądu nie chcą, a rąbać nie pozwolą i choćby całą wsią iść przyszło, to pójdą, a i z siekierami, i z widłami, jak wypadnie, a swojego nie dadzą…

      – Jezus Maria! To by się bez bitki i jakiego nieszczęścia nie obyło!

      – Pewnie! Jak się parę łbów dworskich siekierami rozwali, to zaraz będzie sprawiedliwość!

      – Antek! Rozum ci się ze złości pomieszał czy co? Głupstwa pleciesz, mój drogi!

      Ale Antek już nie słuchał, rzucił się nieco w bok i zginął w ciemnościach, a ksiądz poszedł spiesznie ku plebanii, bo usłyszał turkot kół i ciche, żałosne rżenie kobyły…

      Antek zaś poszedł w dół wsi, ku młynowi, a drugą stroną stawu, żeby nie przechodzić koło chałupy Jagny.

      Jak zadra tkwiła mu ona pod sercem, jak zła zadra, że jej nie wyciągnąć ni uciec od niej.

      A bystre światło biło z jej chałupy, jasne i wesołe jakieś… przystanął, aby spojrzeć ino ten jeden razik, aby choć zakląć ze złości – ale go wnet cosik poderwało z miejsca, że pognał jako ten wicher, ni się obejrzał za się.

      – Ojcowa ona już, ojcowa!

      Do szwagra bieżał, do kowala – rady i on nijakiej nie da, ale między ludźmi nieco posiedzi, a nie tam, w chałupie ojcowej… Albo i ten ksiądz! Do roboty go będzie zaganiał! Hale, sam nic nie robi, frasunku nijakiego ni turbacji żadnej nie ma, to łatwo mu drugich poganiać. Kobietę mu wypomniał i dzieci… baczy on ją dobrze, baczy! Już mu dość obmierzły jej płakania i ta jej pokorność, i te jej psie, skamlące oczy… i gdyby nie ona!… Żeby to był sam! Jezus mój! – jęknął ciężko i porwał go dziki, szalony gniew, że chciało mu się chycić kogo za gardziel, dusić, rozdzierać i bić aż do śmierci!…

      Ale kogo?… Nie, nie wiedział, i złość ustąpiła nagle, jak była przyszła, a on patrzył pustym wzrokiem w noc i nasłuchiwał szamotań wichury, co się przewalała po sadach i tak ciepała drzewami, aż kładły się na płoty i chlastały go gałęziami po twarzy… i wlókł się wolno, ociężale, że ledwie się mógł poruszać, bo na duszę jęły mu się zwalać zmory smutku, umęczenia, niemocy, iż rychło zapomniał, gdzie idzie i z czym?…

      – Ojcowa jest Jagna, ojcowa! – przerzekał raz po raz, a coraz ciszej – jako ten pacierz, bych go nie zapomnąć.

      W kuźni czerwono było od ogniska, chłopak dymał miechem zapamiętale, aż rozżarzone węgle warczały i buchały krwawym płomieniem; kowal stał przy kowadle, czapkę miał na tyle głowy, ręce nagie, skórzany fartuch, twarz usmoloną tak, że mu ino oczy świeciły się jako te wągliki, a kuł żelazo czerwone mocno, aż huczało, i deszcz iskier rozpryskiwał się spod młota i z sykiem topił się w błotnistej ziemi.

      – A co? – zapytał po chwili.

      – I… cóż by zaś! – odparł cicho Antek, wsparł się o wasąg, których kilka stało do okucia, i zapatrzył się w ogień.

      Kowal pracował tęgo, nagrzewał