Władysław Stanisław Reymont

Komediantka


Скачать книгу

który z tamtych panów jest Cabińskim?

      – Siódemka!… cztery wódki! – zawołano z boku.

      – Zaraz, zaraz!

      – Piwa!

      – Który z tamtych panów jest dyrektorem? – zapytała Janka po raz drugi cierpliwie.

      – Zaraz pani będę służył! – odpowiedział, kłaniając się na wszystkie strony i nasłuchując.

      Czuła się ogromnie onieśmieloną. Wydało się jej, że patrzą na nią wszyscy, że garsoni, przechodząc obok z rękoma pełnemi kufli lub talerzy, przechylają się i rzucają takie dziwne spojrzenia, że się rumieniła bezwiednie.

      Siedziała dosyć długo, zanim garson przybiegł, przynosząc zarazem zamówioną kawę.

      – Chce się pani widzieć z dyrektorem?

      – Tak.

      – Siedzi w pierwszym rzędzie krzeseł, od ogródka. Ten gruby, w białej kamizelce, o!… widzi pani?…

      – Widzę. Dziękuję!

      – Może poprosić?

      – Nie. Zresztą zajęty…

      – Rozmawia tylko.

      – A ci panowie, z którymi rozmawia?…

      – To także nasi: aktorzy.

      Zapłaciła za kawę, dając czterdziestówkę. Długo szukał reszty, ale widząc, że ona patrzy w inną stronę, ukłonił się za napiwek.

      – Pójdę poprosić…

      – Dobrze, ale jak ci panowie trochę odejdą…

      – Rozumiem! – powiedział z głupim uśmiechem i odszedł.

      Janka wypiła śpiesznie kawę i poszła na ogródek.Przeszła obok dyrektora i przyjrzała mu się pobieżnie. Zobaczyła tylko dużą twarz o bladości anemicznej, z sinawemi plamami, niezbyt sympatyczną.

      Kilku aktorów, stojących obok niego, sprawiło na niej wrażenie ludzi pięknych.

      Zobaczyła w ich gestach, twarzach wygolonych, śmiechach swobodnych, coś tak wyższego od znanych dotychczas mężczyzn, że z pewnem skupieniem wsłuchiwała się w ich głosy.

      Scena odsłonięta, zaległa mrokiem, ciągnęła jej oczy swoją tajemniczością.

      Widziała po raz pierwszy teatr z blizka i aktorów nie na scenie. Teatr wydał się jej niby świątynia grecka, a tych ludzi, których profile miała przed sobą i których dźwięczne głosy słyszała co chwila, wzięła za prawdziwych kapłanów sztuki, o jakich marzyła nieraz.

      Oglądała to wszystko po raz pierwszy i oczyma entuzyastki.

      Czuła się bardzo zadowoloną już tem, że mogła oddychać powietrzem prawdziwego teatru.

      Rozglądała się ciekawie po wszystkiem, gdy nagle zobaczyła, że ten sam garson coś szepce do dyrektora i nieznacznie wskazuje na nią.

      Przeszedł ją jakiś dreszcz obawy, dziwnej i denerwującej; nie patrzyła już, czując, że ktoś idzie do niej, że jakieś spojrzenia ciążą na jej głowie i okrążają jej postać.

      Nie wiedziała jeszcze, od czego zacznie, co powie, jak to zrobi, a czuła, że musi się rozmówić.

      Podniosła się, gdy zobaczyła Cabińskiego przed sobą.

      – Jestem dyrektor Cabiński…

      Stała, nie mogąc słowa przemówić z gwałtownego wzruszenia.

      – Pani raczyła mnie wezwać?… – wyrzekł i ukłonił się z godnością, na znak, że gotów jest słuchać.

      – Tak… proszę pana… dyrektora. Chciałam prosić… możeby… – jąkała się, nie znajdując na razie słów odpowiednich.

      – Proszę, niech pani spocznie… niech się pani uspokoi… Czy to co tak ważnego?… – szeptał, pochyliwszy się ku niej, a jednocześnie mrugał znacząco na patrzących się aktorów.

      – O, bardzo ważne!… – odpowiedziała podnosząc twarz na niego. – Chciałam prosić pana dyrektora o przyjęcie mnie do teatru.

      To ostatnie zdanie wypowiedziała szybko, jakby obawiając się, aby jej odwagi i głosu nie zabrakło.

      – A!… tylko tyle?… angażować się panna chciała?…

      Wyprostował się i przymrużonemi lekceważąco oczyma wpatrywał się krytycznie w jej twarz.

      – Umyślnie przyjechałam… Pan dyrektor nie odmówi mi, prawda?…

      – U kogo pani byłaś?

      – Kiedy nie rozumiem… nie wiem, co…

      – W czyjem towarzystwie?… gdzie?…

      – Nie byłam jeszcze w teatrze. Przyjechałam z prowincyi umyślnie.

      – Nigdzie!?… Nie mam miejsca!

      I zawrócił się do odejścia.

      Jankę pochwycił jakiś rozpaczliwy strach, że odejdzie z niczem, więc z odwagą i prośbą ogromną w głosie zaczęła mówić z pośpiechem:

      – Panie dyrektorze!… Umyślnie przyjechałam do pańskiego towarzystwa. Tak kocham teatr, że żyć bez niego nie potrafię!… Nie odmawiaj mi pan! Nikogo tutaj w Warszawie nie mam. Zgłosiłam się do pana, bo czytałam o nim tak wiele w pismach. Czuję, że mogłabym grać… Umiem na pamięć tyle ról!… Zobaczy pan, abym tylko zagrać mogła… zobaczy pan!…

      Cabiński milczał.

      – To może jutro przyjść?… parę dni mogę poczekać… – dodała jeszcze, widząc, że nie odpowiada, a przypatruje się jej tylko z uwagą.

      Mówiła krótko, urywanie, głos drżał prośbą i temperamentem, modulował się z łatwością i miał tyle oryginalności w dźwięku, tyle ciepła, że Cabiński słuchał jej z przyjemnością.

      – Teraz nie mam czasu, ale po próbie rozmówimy się lepiej – odpowiedział.

      Chciała mu uścisnąć rękę i podziękować za obietnicę, ale zabrakło jej do tego odwagi, gdyż patrzyło na nią w tej chwili coraz więcej osób.

      – Hej, Cabiński!

      – Człowieku!

      – Dyrektorze! cóż-to?… randka?… w biały dzień, w oczach wszystkich, zaledwie o trzy piętra od Pepy?…

      Wołano do niego z krzeseł kiedy się rozstał z Janką.

      – Jaka tam randka!…

      – Któż to taki?…

      – Dyrektor nie mydlij, uwaaż… Tylko to nieostrożnie, tak na proscenium…

      – Mamy cię!… Udawałeś kryształ, mój bursztynie!… wołał jeden z towarzyszy, chudy, o ustach wiecznie skrzywionych i jakby ciekących żółcią i złośliwością.

      – Idź-że do dyabła, mój kochany!… ani mi się śniło!… pierwszy raz ją widzę…

      – Ładna kobieta!… Czegóż chce?…

      – Adeptka jakaś… chce się angażować.

      – Weź dyrektor. Ładnych kobiet nigdy nie jest za dużo na scenie.

      – Dosyć tych krowient ma dyrektor.

      – Ba, a chóry?…

      – Nie bój się, Władek, nie obciążają one budżetu, bo Caban ma zwyczaj niepłacenia, szczególniej kobietom młodym, przystojnym i początkującym.

      – Glas zawsze przesadza… to jego największa wada!…

      – Zapomniałeś