cechy tylko miały wspólne: były wszystkie ubrane mniej lub więcej przesadnie, modnie i miały w oczach to coś, co się tylko nabywa na scenie – jakiś wyraz swobodnej beztroski i cynizmu znudzonego.
Zaczęły chórem śpiewać.
– Halt!… Na nowo! – ryczały prawie olbrzymie bokobrody i wielka, czerwona twarz dyrektora orkiestry.
Cofnęły się i weszły ociężale, zawodząc jakąś zbiórową kankaniadę, ale co chwila rozlegał się trzask batuty o pulpit i skrzek:
– Halt!… na nowo! Bydło!… mruczał pod nosem, wywijając pałeczką.
Próba chórów ciągnęła się dosyć długo.
Aktorzy, rozproszeni po krzesłach, ziewali znudzeni, a ci, co brali udział w wieczornem przedstawieniu, chodzili za kulisami, obojętnie czekając na swoją kolej próby.
W męskiej garderobie Wicek czyścił buty reżyserowi i śpiesznie opowiadał o rezultacie wycieczki na Hożą.
– Oddałeś?… odpowiedź masz?…
– Ojej!…
I podał Topolskiemu długą różową kopertę.
– Wicek!… jak słowo piśniesz o tem kulfonie, to wiesz, co cię czeka.
– Nie nowina!… Ta pani to samo mi powiedziała, tylko, że z dodatkiem rubla.
– Morys! – zawołała ostro Majkowska, stając we drzwiach garderoby.
– Zaczekaj… z jednym oczyszczonym butem nie pójdę przecież!…
– Czemu służąca nie oczyściła?
– Służąca jest właściwie u ciebie; ja się jej nigdy o nic doprosić nie mogę.
– To przyjmij sobie drugą.
– Dobrze, ale tylko dla siebie.
– Nicoleta, na scenę!
– Zawołać tam!… – krzyknął ze sceny Cabiński w krzesła.
– Chodź, Morys, będziemy mieli hecę!
– Nicoleta, na scenę! – wołano z krzeseł.
– Zaraz! Jestem…
Nicoleta z butersznytem w zębach i pudełkiem cukierków pod pachą, biegła, aż podłoga dudniła.
– Cóż u dyabła!… próba… czekamy… – mruknął gniewnie dyrektor orkiestry „Halt”, bo go tak przezywano w teatrze.
– Na mnie nie czekacie tylko.
– Właśnie tylko na panią, a pani wiesz, że nie przyszliśmy tutaj na gadanie… Zaczynać!
– Ja nic jeszcze nie umiem. Niech Kaczkowska śpiewa… to dla niej partya!
– Dostałaś pani rolę, tak?… no, to niema co mówić!… Zaczynajmy.
– Dyrektorze, możeby po południu?… ja teraz…
– Zaczynać! – krzyknął gniewnie Halt, uderzając w pulpit.
– Niech pani spróbuje… ta partya leży w głosie pani… Ja sama mówiłam dyrektorowi, aby ją dał pani – zachęcała z przyjaznym uśmiechem Cabińska.
Nicoleta słuchała, wodząc oczyma po towarzyszach, ale wszystkie twarze były nieruchome, tylko ten jej obywatel uśmiechał się miłośnie z krzeseł.
Halt zrobił ruch pałeczką, orkiestra się ozwała, sufler poddał pierwsze słowa.
Nicoleta, która była znaną z tego, że nigdy się roli nauczyć nie mogła, teraz utknęła od razu na pierwszym frazesie i zaśpiewała, jak tylko można, fałszywie.
Zaczęli po raz drugi; szło już lepiej, ale Halt umyślnie sfałszował takt, że ucięła niesłychanego kiksa.
Jednogłośny chór śmiechów podniósł się na scenie.
– Krowa muzykalna!
– Do baletu z takim słuchem i głosem!
– Dobry do zwoływania kur, jak zostanie dziedziczką!
Nicoleta prawie z płaczem podeszła do Cabińskiego.
– Mówiłam, że teraz nie mogę śpiewać… nie miałam czasu nawet zajrzeć w rolę.
– Aha, więc pani nie może?… Proszę o rolę!… Kaczkowska zaśpiewa…
– Mogę śpiewać, ale teraz nie umiem… sypać się nie chcę!
– Obywatelom masz pani czas głowę zawracać, robić intrygi, obgadywać przed prasą, jeździć po Marcelinach… to jest czas!… – syczała Cabińska.
– Pilnuj lepiej dyrektorowa swoich facetów i swoich dzieci… ode mnie ci zasię!…
– Dyrektorze! ubliża mi ta jakaś…
– Proszę o rolę… Zaśpiewasz pani sobie w chórach, kiedy partyi nie możesz.
– O, nie!… właśnie teraz grać ją będę!… Nie dbam o podłe intrygi!
– Do kogo to pani mówisz?… – zawołała Cabińska, zrywając się z krzesła.
– No, choćby do pani.
– Nie jesteś pani w towarzystwie!
– A zdychajcie tu sobie! – zawołała, rzucając rolę w twarz Cabińskiego. – To dawno wiadomo, że w waszem towarzystwie niema miejsca dla uczciwej kobiety!…
– Precz stąd, podła awanturnico!
– Drwię sobie z ciebie, stara ropucho!… Mam już dosyć waszej szopki!…
– Idź, idź!… przyjmą cię… w Koryncie!
– Pójdzie do dziedzica na guwernantkę – zawołała szyderczo Majkowska.
– Zaczekam, aż dyrektorowa założy ten Korynt… ze swoich córek!
Cabińska poskoczyła do niej, ale w połowie drogi stanęła raptownie i wybuchnęła płaczem.
– Boże mój! moje dzieci!… Jasiu!… moje dzieci!…
Zachwiała się na nogach, duszona po prostu przez spazm złości histerycznej.
– Na prawo jest kanapka… będzie pani wygodniej zemdleć! – zawołał ktoś z krzeseł.
Towarzystwo uśmiechało się nieruchomemi twarzami i szydziło półsłówkami.
– Pepa!… żono!… uspokój-że się… Na Boga, że też nigdy bez szopek się nie obejdzie.
– To ja je robię?…
– Nie mówię przecież do ciebie!… ale mogłabyś się uspokoić… nic ci się nie stało!
– To takim jesteś mężem, takim ojcem!… takim dyrektorem?!… – krzyczała, jak szalona. – Pozwalasz mi ubliżać takiej… ulicznicy i nic nie mówisz?… znieważa twoje dzieci, i nic nie mówisz? zrywają spektakle, i nic nie mówisz?!…
– Nie płacisz nikomu i także nic nie mówisz!… – suflował ktoś z kulis.
– Trzymaj się, Cabiński!
– Wytrwaj choć godzinę, a pójdziesz prosto do nieba, męczenniku!
– Panie – pytał obywatel, kręcąc za guzik od surduta jednego z aktorów – panie!… czy to grają co nowego, czy to to Nitouche, co?…
– Najpierw, to jest guzik, któryś mi pan ukręcił!… zawołał aktor, odbierając z rąk zmieszanego obywatela guzik – a tamto, panie dobrodzieju, to pierwszy akt hecy rozczulającej, pod tytułem: Za kulisami; daje się to codziennie i z olbrzymiem powodzeniem!…
Scena