Władysław Stanisław Reymont

Komediantka


Скачать книгу

Myślałby kto, że na takiego dyabła poleci który!

      – Kupiłam sobie garnitur… patrzcie!… – wołała nizka, bardzo ładna blondynka.

      – On ci kupił?…

      – Jak Bozię kocham, nie!… kupiłam sobie z oszczędności.

      – Perskie oko!… o!…Uwierzymy… Ten farmak składa ci oszczędności, co?…

      – Zupełnie lila!… bluzka wolna z karczkiem, z koronek kremowych, spódniczka gładka z rulonikiem u dołu… kapelusz z fiołkami… – opowiadała któraś, nadziewając przez głowę sukienki baletowe.

      – Słuchaj-no, ty, liliowa… kiedy mi oddasz pół rubla, bo potrzebuję…

      – Wezmę po spektaklu, to ci oddam… słowo!

      – Aha! Caban ci da akurat tyle…

      – Powiadam pani, że już mnie rozpacz ogarnia… Pokasływał trochę… myślałam, że to nic… aż tu wczoraj zaglądam do gardziołka… plamy białe… Poleciałam po doktora… obejrzał i powiada: dyfteryt! Siedziałam przy nim całą noc, smarowałam co godzinę… nie mógł nic mówić, tylko pokazywał paluszkiem, że go bardzo boli… i łezki tak mu płynęły po buzi, że myślałam, iż umrę z boleści!… Zostawiłam przy nim stróżkę, bo chcę wziąć co pieniędzy… zastawiłam salopę i wszystko mało i mało!… – opowiadała półgłosem sąsiadce, szczupła, ładna, ale o znużonej cierpieniem i biedą twarzy aktorka i zakręcała sobie grzywkę, karminowała usta posiniałe i ołówkiem nadawała wyzywający wyraz swoim zmęczonym bezsennością i łzami oczom.

      – Hela! pytała się mnie dzisiaj twoja matka o ciebie…

      – To chyba nie o mnie… Dawno matki nie mam.

      – Nie gadaj!… Majkowska przecież zna was dobrze i widziała was razem na Marszałkowskiej.

      – Majkowska mogłaby sobie kupić okulary, kiedy ślepa… Szłam wtedy ze stróżką do miasta.

      Zaczęły się śmiać. Ta, co się tak wypierała matki, zgasiła swoją świecę i wyszła zirytowana.

      – Wstydzi się matki. Co prawda, ale taka matka!…

      – Prosta kobieta. Kompromituje przecież, mogłaby z czułościami nie wyjeżdżać przy ludziach!

      – Jakto? matka może kompromitować córkę?… można się wstydzić matki?… – zawołała Janka, siedząca w milczeniu i słuchająca ciekawie tych strzępów rozmów, jakie ją dochodziły, ale dopiero ostatnie słowa oburzyły ją.

      – Pani jesteś krowienta świeża, to pani nic nie wiesz – odpowiedziało jej kilka głosów.

      – Można?… – zawołał jakiś głos męski z zewnątrz.

      – Nie można! nie można! – zakrzyczały energicznie.

      – Zielińska! twój redaktor przyszedł.

      Chórzystka wysoka, tęga, szeleszcząc spódniczkami, przeszła przez garderobę.

      – Szepska! wyjrzyj-no za nimi.

      Szepska się wysunęła, ale powróciła natychmiast.

      – Poszli na dół.

      Dzwonek zadźwięczał gwałtownie na scenie.

      – Na scenę! – zawołał we drzwiach inspicyent. – Zaraz zaczynamy.

      Zrobił się gwar nie do opisania. Krzyczały wszystkie razem, biegały, wyrywały sobie szpilki, żelazka do włosów, przypudrowywały się, kłóciły o bagatelki, gasiły świece, zamykały pośpiesznie nesesery i zbiegały hurmem, bo już drugi dzwonek zadźwięczał.

      Janka zeszła ostatnia i stanęła w kulisie.

      Przedstawienie się zaczęło.

      Grali jakąś napoły czarodziejską operetkę.

      Nie poznała po prostu ani tych ludzi, ani teatru – tak to się wszystko przeistoczyło, wypiękniało pod pudrem, szminką i światłem!…

      Muzyka cichymi, pieściwymi tonami fletni, polała się z ciszy, w jakiej stanął teatr i wciskała się do jej duszy, kołysząc ją słodko… a potem taniec… jakiś miękki, zmysłowy, upajający, obwijał ją czarem, kołysał i pociągał na fali rytmu, przenikającego rozkoszną niemocą…

      Czuła się coraz bardziej pociąganą w jakiś wir pełen światła, śpiewów i błyskawic. Jej gwałtowną i zmysłową naturę, szamocącą się dotychczas pośród szarych ludzi i codzienności pospolitej, olśniewał ten teatr.

      Takim go prawie miała w duszy, pełnym światła, muzyki, akcentów denerwujących, omdleń ekstatycznych, barw silnych, uczuć wrzących i wybuchających, niby pioruny.

      Nie było tutaj tego wszystkiego, ale jej wyobraźnia entuzyastyczna tkała z tych strzępów widzianych światy stokroć piękniejsze i olśniewała się pięknem własnego dzieła. Flażolety skrzypiec przenikały ją ostrym dreszczem niewysłowionej rozkoszy i zalewały ciepłem denerwującem.

      Zdawało się jej, że ogląda stare baśnie ludowe, że jest jakby w kole nimf i rusałek, że te grubo wymalowane kobiety, tańczące na zakredowanem płótnie bachanckie „pas” z zacięciem szansonistek, są cieniami fantazyi, tańczącymi gdzieś, w głębi wód… Elektryczne światło rozlewało jakąś mgłę błękitnawą, ledwie dojrzaną i skrzyło się ogniem brylantów na złotych blaszkach, obsypujących kostyumy tancerek.

      Dusząca woń rozpylonego pudru owiewała ją niby obłokiem, a z sali pełnej płynął potok oddechów gorących, spojrzeń pożądliwych i uderzał w scenę magnetyczną falą, zatapiającą w zapomnieniu wszystko, co nie było śpiewem, muzyką i rozkoszą.

      Teatr zaczął przybierać dla niej coraz więcej kontury halucynacyi na jawie.

      Gdy się akt skończył i zagrzmiała ulewa braw, omdlewała prawie… Pochyliła głowę, chciwie wchłaniając te szmery, podobne do błyskawic i, jak one, oślepiające duszę. Piła te krzyki rozbawionej publiczności całą piersią i mocą duszy, łaknącej sławy. Przymykała oczy, aby to wrażenie, ten obraz trwał dłużej.

      Zdawało się jej, że unosi się w zaświaty, że zerwała ze wszystkiem, co małe, nędzne, codzienne i otrzeźwiła się, usłyszawszy gwar głosów, na scenie, sprzątanej pośpiesznie.

      Czarodziejskie widzenie rozwiało się. Po scenie kręcili się ludzie w koszulach tylko, bez kamizelek; zmieniali kulisy, ustawiali meble, przybijali przystawki, pracowali pośpiesznie; zobaczyła karki brudne, twarze pomięte, brzydkie, ręce grube i spracowane, postacie ciężkie robotników.

      Przesunęła ręką po czole, jakby chcąc się przekonać, czy nie śniła teraz właśnie; ale ktoś ją odsunął, ktoś odepchnął, ktoś przeszedł śpiesznie obok, ciągnąc za sobą ciężki sprzęt…

      Poszła na scenę i przez otwór w kurtynie przyglądała się sali czarniawej, nabitej publicznością. Widziała setki głów młodych, głów kobiecych, uśmiechniętych, podnieconych jeszcze muzyką, wachlujących się z wdziękiem i swobodą; mężczyźni czarnymi strojami tworzyli plamy, regularnie rozrzucone na jasnem tle tualet.

      Przypatrywała się uważnie tej publiczności, którą miała za areopag potężny i ostateczny w dziedzinie sztuki – areopag, który dawał brawa, powodzenie, sławę – lub potępiał…

      Pamiętała jeszcze doskonale pokorne opowiadania Kręskiej o publiczności. Ślizgała się ciekawie po wszystkich twarzach, ustach, spojrzeniach, jakby chcąc odgadnąć, co mówią o sztuce i artystach – ale słyszała tylko bezładnie grzmiący gwar głosów, niby na jarmarku, czasem śmiech głośny, to brzęk kufli pod werandą, lub głośne wołanie:

      – Garson!