antraktach wracała do równowagi i do rozmyślań.
Coraz więcej osób z publiczności przychodziło za kulisy.
Pudełka cukierków, bukiety, pojedyncze kwiaty, przechodziły z rąk do rąk.
Pito piwo, wódkę, koniaki; zjawiła się taca kanapek w lot rozchwytanych.
Wybuchały śmiechy swobodne, cięte dowcipy pękały niby race w powietrzu. Niektóre z chórzystek przebierały się w zwykłe suknie i szły na ogródek.
Widziała aktorów w bieliźnie tylko, łażących przed garderobami; kobiety w spódniczkach białych, w połowie rozcharakteryzowane, z ramionami nagiemi, wbiegały na scenę, patrzeć przez kurtynę na publiczność. Cofały się niby zgorszone, ujrzawszy obcych. Krzyczały, a uśmiechały się zalotnie i uciekały, rzucając wyzywające spojrzenia.
Garsoni z restauracyi, służące, maszyniści, biegali jak charty i co chwila było słychać:
– Sowińska!
– Krawiec!
– Rekwizytor!
– Spodnie i pelerynę!
– Laskę na scenę i list!
– Wicek!… leć po dyrektora, niech przychodzi się ubierać do ostatniego aktu!
– Ustawiać scenę!
– Wacek!… przyszlij mi karminu, piwa i butersznyt!… – wołała jakaś przez scenę do mężczyzn.
W garderobach chaos, gwałtowne i pośpieszne przebieranie się, gorączkowa charakteryzacya roztopionemi prawie od ciepła szminkami, kłótnie…
– Jak pan będziesz mi przechodził przed nosem na scenie, to, jak Boga kocham, kopnę!…
– Kopniesz pan psa swojego!… Mnie tak z roli wypada… przeczytaj pan!
– Pan umyślnie mnie zasłaniasz!
– A co!… wyjrzałem i szmerek był…
– Wiatr zaszumiał, a temu się zdaje, że miał szmerek.
– Był szmerek… oburzenia, boś się sypał, jak zwierzę.
– Jak się nie sypać, kiedy Dobek tak sufluje, że niech go drzwi ścisną!…
– Pan gadaj, to wtedy ja przestanę… zobaczymy, jak będziesz wyglądał!… Kładę słowo po słowie w uszy, jak łopatą, nic!… krzyczę już, że Halt aż kopie w scenę… a ten znowu stoi!
– Ja zawsze umiem doskonale; pan mnie umyślnie „kładziesz”.
– Pan nie zawrócisz w głowie umieniem! – zawołał któryś z żydowska.
– Krawiec! pas, szpadę i kapelusz… prędzej!
– „…Maryo! jeśli powiesz: odejdź… pójdzie ze mną noc, cierpienia, samotność i łzy… Maryo! czy nie słyszysz mnie?… to głos serca, kochającego cię… to głos…” – mówił Władek, chodząc z rolą po garderobie i gestykulując potężnie, głuchy na wszystko, co się wkoło niego działo.
– Nie krzycz-no Władek!… na scenie dosyć się wydrzesz i wyjęczysz, że aż uszy zabolą…
– Zdaje mi się, że temu młodzieńcowi, po zaniku wszystkich władz, pozostał tylko organ mowy.
– Ryku, powiedz…
– Panowie! nie widzieliście czasem Piotrusia?… – zapytała charakterystyczna, wsadziwszy głowę.
– Panowie, zobaczcie, czy gdzie pod stołem nie siedzi Piotruś?
– Proszę pani… Piotruś poszedł do gabinetu z jakąś bardzo ładną facetką.
– Zamorduj go pani!… niewierny!
Leciały odpowiedzi, podkreślane śmiechem.
Charakterystyczna zniknęła i już z drugiej strony sceny było słychać, jak pytała się wszystkich:
– Niema tutaj Piotrusia?
– Ona się kiedy wścieknie z zazdrości o niego!…
– Porządna kobieta!
– Nie przeszkadza to, że jest głupia ze swoją zazdrością o człowieka najspokojniejszego w świecie.
– Jak się masz redaktor!
– O, redaktor!… to jakby już było piwo i papierosy.
– Mecenas! dobry wieczór!…
– Co tam w kasie słychać?
– Pysznie!… teatr wyprzedany, bo Gold pali cygaro.
– Chwała Bogu! będą większe akonta.
– Bolek! jak się masz?… Nie wchodź, bo się roztopisz, jak masło… mamy małą Afrykę dzisiaj…
– Zaraz się ochłodzimy, już zamówiłem piwo…
– Na scenę wszyscy!… Lud na scenę! kapłani na scenę! wojsko na scenę!… – krzyczał inspicyent, biegając po garderobach.
Po chwili, prócz osób z publiczności, nie było już nikogo, wszyscy pobiegli na scenę.
Po przedstawieniu, Janka idąc do hotelu, uczuła się ogromnie znużoną tyloma wrażeniami. Pokój hotelowy wydał się jej jeszcze nędzniejszym, a tak pustym i nudnym, że natychmiast poszła spać, ale zasnąć nie mogła.
W mózgu czuła szum, resztki krzyków, majaczenia obrazów, błyski barw, lub rozstrzępione frazy muzyczne; czuła, że ma w sobie cały ten wieczór, spędzony w teatrze. Chciała myśleć o domu, o Bukowcu, ale te wspomnienia, siłą wywłóczone, szybko ustępowały miejsca innym, nowym.
Przeszłość zaczęła blednąć, jakby się odrywała, staczając w jakąś noc zapomnienia; patrzyła się to nią przez pryzmat dzisiejszych wrażeń i wydawała się jej jakąś obcą, szarą ogromnie, wiejącą chłodem, że rodzaj politowania miała dla siebie samej w duszy. Zapadała w półsen, z którego budziły ją brawa, śmiechy i muzyka… Siadała na łóżku, rozglądając się po pustym pokoju, zabarwionym słabemi zorzami przedświtu, sączącemi się z nad dachów kamienic.
Albo spała dłużej i śniło się jej, że słyszy huk pociągów, przebiegających pod oknami, głosy dzwonków elektrycznych; trąbki dróżników sygnalizowały pociąg osobowy.
– Z Kielc, osobowy!… – myślała i widziała pomocnika ojca, jak w białych rękawiczkach, opięty, sztywny, chodzi po peronie.
Przerywały się jej marzenia i mieszały… Widziała ojca, to znowu zdawało się jej, że śpi, czuła, że zaraz wstać musi, bo słońce czerwoną tarczą wisiało na niebie i ostre jego promienie paliły ją po twarzy.
– Jeszcze trochę… jeszcze trochę!… – prosi kogoś i czuła się ogromnie senną… ogromnie!…
Krzyknęła przez sen, bo ujrzała tego Fauna z Łazienek; był tak samo wykrzywiony i drwiący – i tańczył, a pod nim, niby wizye stłoczone, kłębił się teatr: Cabiński, redaktor, Sowińska, wszyscy!… a Faun tarzał się po ich ciałach, tańczył po ich głowach, miał płaszcz gronostajowy na ramionach i powiewając nim, śmiał się długo, bezustannie, a ci ludzie pod nim gnietli się, krzyczeli, oczy płakały, wyciągnięte ręce chciały chwytać za płaszcz, usta rozchylone błagały i wszyscy przybierali jakieś straszne larwy na twarze… Czuła, że i ją porywa ten wir, że mu się broni, ale te ręce ją chwytają… że już kołuje się z nimi…
Było to już po dziewiątej, gdy się obudziła, zmęczona i prawie bezprzytomna; nie mogła zrozumieć na razie, gdzie jest i co to za pokój?…
Ale rychło myśli jej wróciły do równowagi. Przypomniała sobie wszystko po kolei i to, że ma dzisiaj