Janusz Korczak

Dziecko salonu


Скачать книгу

co wszystko zawdzięczają własnej pracy, są skryci i zamknięci w sobie. Ty tego nie możesz rozumieć, boś ty się wychował w zupełnie innych warunkach. Ty wszystko bierzesz po swojemu… Może ty naprawdę więcej wiesz i więcej umiesz. Ojciec nie miał czasu ani tyle czytać, ani tyle pracować nad sobą. Pomyśl tylko, jak on musi cierpieć, jak widzi, że ty mu się marnujesz… Straciłeś rok – no dobrze. Ale teraz powinieneś znowu wziąć się do pracy.

      Chwila milczenia.

      – I żebyś był jakiś niezdolny albo chorowity – no, to trudno. Ale tak: wiesz, jak to ludzie umieją wszystko, szczególniej, jak się komu lepiej powodzi. Tacy zaraz kontenci. A kto dziecku lepiej życzy niż rodzice?

      Pauza.

      – Ja nie rozumiem, skąd nagle takie zniechęcenie… Ja nie chcę, żebyś od razu coś postanowił. Teraz zajęci jesteśmy Jadzią. Pomyśl sobie jeszcze; tylko cię proszę: oszczędzaj ojca. Bo powinieneś rozumieć, że on nie tylko do ciebie należy i jakby mu się, broń Boże, coś przez ciebie stało, to jesteś przed nami wszystkimi odpowiedzialny.

      Pocałunek serdeczny, macierzyński, i znów wir myśli.

      Przypomniał mi się wiersz, bardzo gdzieś dawno czytany:

      Leży lew w klatce. Za chwilę rozpocznie się przedstawienie. W uszach króla pustyni brzmią poszumy jego wolnej ojczyzny. Oto wytaczają klatkę na arenę. Do klatki wchodzi pogromca. Lew wita go rykiem, opiera się jego rozkazom – pełen nienawiści i buntu. Ale pogromca błyska w powietrzu stalowymi końcami kańczuga. Chwilę krótką patrzą sobie groźnie w oczy. Lew cofa się w głąb klatki, jeży grzywę, groźnie przykuca – i na dane hasło…

      Hop! i przez kijek przeskoczył.

      Czy istnieją specjalne mikroby, które zabijają wolę, a lęgną się w atmosferze niewoli?

      Nie koniec jeszcze.

      Rozmowa z panem Andrzejem, mecenasem, Jadwigi panny narzeczonym, rodziców moich przyszłym zięciem, a moim niezadługo szwagrem.

      Wyciągnął mnie na „kawalerski” kieliszek.

      – Panie Janie, pragnąłbym z panem pomówić, ale się obawiam, aby pan nie sądził, że czynię to z polecenia lub za namową rodziców… Nie… Ja mam dla was wszystkich bardzo wiele życzliwości i przykro mi, że bez ważnego powodu dręczycie się wzajemnie.

      – ?

      – Idzie o to, że – o ile się nie mylę – pan chce się poświęcić dziennikarstwu… Panie Janie, co to jest u nas dziennikarstwo?

      – Są tacy, którzy zarabiają po kilka tysięcy rubli rocznie.

      – No tak, ale to są wyjątki.

      – Czemu ja właśnie nie mam być takim wyjątkiem?

      – Pan jest za wielkim idealistą. To przeszkadza.

      – Nie tylko w dziennikarstwie.

      – I przy tym pan się w ten sposób wykoleja.

      – Proszę pana, o ile ani myślę zostać dziennikarzem, o tyle całą duszą pragnę się wykoleić.

      Ogromne zdziwienie.

      Ząb mnie boli; jestem wściekły.

      Przyszedł mi na myśl początek powieści: taki miły, dobrze wychowany, posłuszny i wierny pudel – budzi się nagle z upodlenia i gryzie…

      Doznaję wrażenia po tych dwóch dniach przeżytych na łonie rodziny – jakbym je przespał w kurzu i spiekocie; – aż oczy palą, w gardle zasycha i jakoś brudno w całej istocie.

      Iść w ślady dziadka i w łeb sobie palnąć? Gotowi pomyśleć, żem się zakochał nieszczęśliwie w szwajcarskiej krowie…

      Ilekroć wpadnie mi w rękę nudna powieść, rzucam ją bez skrupułów w piec albo na piec i nie czytam dalej. A przecież tak nudnej książki, jak moje życie – nie spotkałem jeszcze. Takie rozpaczliwe ubóstwo treści.

      I czytam to życie, jak się czyta arkusz powieści znalezionej w szalecie, pozostawionej tam przez poprzednika. Nie znam autora ani tytułu, ani początku; bohaterowie mnie nie zajmują, a końca się nigdy nie dowiem.

      I mdli, oddechu brak – i dusza ziewa.

      Zapewne przez tydzień będzie dyplomatyczna cisza.

      Bez nadziei

      Za dawnych czasów ojciec przeklinał marnotrawnego syna, nakazywał hajdukowi7 wyliczyć mu pięćdziesiąt batów i wyrzucał na cztery wiatry. A dzisiaj mniej poetycznie – tylko z nim nie rozmawia, zamyka worek – i na tym koniec.

      Bo też i syn marnotrawny nie bywa dziś „skończonym łajdakiem”, tylko „niezdecydowanym błaznem”. To nawet było wcale dowcipnie powiedziane…

      Wstałem o godzinie jedenastej. Ojciec na mieście, mała na pensji, mama z Jadzią w magazynie konfekcji (wstrętny wyraz!).

      Chodziłem po mieszkaniu.

      Ani jednego sprzętu z tradycją, ani jednego przedmiotu ze związanym z nim jasnym wspomnieniem. Takie sobie pyszałkowate mieszkanie kapitalisty, fabrykanta, który powoli się dorabiał, kupował, co w danej chwili było modne, a stare meble zastępował nowymi.

      Na meblach stołowego pokoju uczyłem się słówek francuskich z mademoiselle Jeanne.

      Duszno mi w tym obszernym, codziennie przewietrzanym i zaopatrzonym w wentylatory ulepszone, mieszkaniu.

      Taka nuda beznadziejna, jak pukanie palcem w szybę…

      Byłem u Adeli. Ani słowa o niedawnej przeszłości. Ani chwili zakłopotania.

      Ucharakteryzowała się na szanującą się żonę statecznego męża.

      „Co robiłem przez ten rok? Czy pisałem?”

      – Nic nie pisałem.

      Uśmiechnęła się. Uśmiech pogardliwy miał oznaczać, że spodziewała się tej odpowiedzi. Naiwną była: wierzyła, że powrócę w promieniach sławy, aby ją unieść za sobą w podniebia. Rozumie dziś już, że jestem tylko rozkapryszonym synkiem bogatego papusia, a nie orłem.

      Przyszedł mąż, całował się ze mną, pytał, dlaczego w początkach tylko przysyłałem mu takie dowcipne pocztówki, a potem przestałem. Pokazywał albumy z pocztówkami.

      – Prawda, że ładny zbiorek?

      – Bardzo ładny.

      Prosił, żebym został na obiedzie. Wolałem, niż wracać do domu.

      Nuda beznadziejna, jak album z dowcipnymi pocztówkami.

      Chodzę po ulicy.

      Ludzie snują się. Każdy z nich ma jakiś cel urojony, złudzenie celu. Żaden nie zdaje sobie jasno sprawy, że on jest zupełnie niepotrzebny.

      Do Adeli nie pójdę więcej. Niech będzie cnotliwa.

      Spotkałem Władka i spiesznie go pożegnałem. Ma tyle spraw do załatwienia, tyle ważnych i różnolitych spraw – tak zajęty, tak pracuje.

      Bajecznie się to wszystko trzyma kupy…

      Sklep obok sklepu. Każdy sklep ma swego właściciela, a każdy właściciel ma swoich dostawców i odbiorców, subiektów, kasjerki, służących i praktykantów.

      Właściciel sklepu albo sam wyrabia towary, albo je sprowadza. W każdym z tych wypadków stara się jak najtaniej kupić i jak najdrożej sprzedać. Różnica – to dochód brutto. Z owego dochodu płaci komorne posiadaczowi placu i domu, opłaca ogłoszenia, patent, gaz, personel.

      Wśród personelu są ludzie, którzy przez kilkadziesiąt często lat po trzysta kilkadziesiąt razy do roku przychodzą do sklepu o ósmej rano i siedzą wieczór do ósmej lub dłużej – by drożej