Janusz Korczak

Dziecko salonu


Скачать книгу

sobie idzie”. Kazała mi go przeprosić, pocałować w rękę. Nie chciałem – drżałem. „Jak nie przeprosisz w tej chwili, to zgasimy lampę, pójdziemy sobie, a ty zostaniesz sam. Przyjdzie dziad bez głowy, zatka ci usta, zawiąże, wsadzi w worek i rzuci do wychodka”… Przynieśliście mi z teatru czekoladki i pudełko z obrazkiem. Mama pytała: „dlaczego Janek nie śpi? czy nie płakałeś, Janku? – masz takie oczki czerwone”. – „Nie, mamo” – i cisnąłem do ust jej miękką rękę…

      Następnego roku otrzymałem spodenki i bonę Francuzkę…

*

      W maju miałem zdawać do gimnazjum.

      Przy gościach deklamowałem Powrót taty18. Zbierałem pudełka od cukierków i lekarstw, kasztany w Ogrodzie Saskim i bilety tramwajowe. Lubiłem ciastka, ulęgałki (w tajemnicy), pierniki, orzechy w cukrze, „sachar”19 (w tajemnicy), chleb świętojański20, wodę z sokiem i siedzieć w dorożce na dużym siedzeniu. Mówiłem: „jak mamę z duszy kocham” i „kogo ta książka”. Wystawa taniego sklepu zdawała mi się skarbcem Sezamu, złotówka – majątkiem, a imieniny moje – świętem całego świata.

      Robiłem z Jadzią perfumy ze skórki pomarańczowej. Z „dziewczynami” nie chciałem się bawić, bo beksy. Grałem z uczniami w klasy na marki21: Egipt z piramidami lub Kanadę z bobrem. W Rinaldinim22 stałem przy fortecy, a w palancie23 byłem „młodszym bachorem”, bo jeszcze ani biegać, ani dobrze piłki podrzucać nie umiałem. W ogrodzie na welocypedzie24 wstydziłem się już jeździć, uczennice nazywałem: „o gęsi, gęsi idą” – i psułem dziewczynkom kółka, gdy bawiły się w głupiego bąka25, „Różę od Torunia”26 i „poszła panna po ziele”27.

      Mówiłem: „oliwa nie cebula” i „Was?28 – Kapusta i kwas” – i „co? – pstro!” – i „dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki”.

      Wiedziałem, jak napisać zmarzniętą wodę w trzech literach: – lód, i wyschłą trawę w pięciu: – siano – i że funt29 pierzy jest tak samo ciężki jak i funt ołowiu. Wiedziałem, że „kobyła ma mały bok” – od końca czyta się tak samo – i że jak mówić: „masło, masło, masło” – to wychodzi: słoma, słoma, słoma. Uczyłem się prędko i wyraźnie wymawiać zdanie: „brzmi chrząszcz w trzcinie” – i walczyłem z dzieleniem przez trzy cyfry z próbą.

      Marzyłem o czapce z gwiazdką, o pasku z klamrą, o bocznej kieszeni, jak u dorosłych, w bluzie i o tylnej przy mundurze… Wierzyłem, że znaleziona podkowa przynosi szczęście, że gdy się w nocy tak obudzić, jakby się spadało – to się rośnie albo Bóg grzechy waży – nie wierzyłem w duchy, ale się ich bałem. Bawiłem się w loteryjkę, w szubienicę30, cetno i licho31 i zgaduj zgadula, w którym ręku złota kula. I mówiłem: „no, ściśnij palec” – i siniejąc z bólu, z obojętną miną: „mocniej ściśnij, bo wcale nie boli – tylko nie wolno paznokciami”.

      Modliłem się, aby umrzeć razem z rodzicami.

      Wstrząsnął mną widok karmienia wężów gołębiami w zoologicznym ogrodzie i widok tortur figur woskowych w panopticum32, i – gdy zwariował jeden znajomy tatusia. Boże! jakie to straszne; to pewnie Bóg za grzechy tak karze… Poza tym wierzyłem, że Bóg na to stworzył zwierzęta, żeby je ludzie jedli, ale męczyć zwierząt nie wolno, i że biedne dzieci są nieprzyzwoite – w ogóle wierzyłem we wszystko, co mówili: tatuś, korepetytor, mama i książki z obrazkami…

      Mieszkaliśmy wówczas na Nowym Świecie.

      Siedziałem na kanapie w twoim gabinecie, panie ojcze, i czytałem bajkę Andersena33 o matce, która szukała zmarłego dziecka i oddała swe włosy piękne, zęby i oczy, by znaleźć drogę do śmierci – do dziecka swego. Ty siedziałeś przy biurku i pisałeś. Weszła służąca i coś powiedziała. Po chwili weszła kobieta w chustce, upadła na kolana, całowała cię po rękach i błagała, żebyś przebaczył jej mężowi. – Tę całą skrzynkę on sprzedał za dwa ruble; jakieś złe go kusiło; przecież on nie jest ani złodziejem, ani pijakiem – on ciężko pracuje, tylko złe go skusiło. Dwoje dzieci umarło im przed tygodniem, a trzecie jest chore. – Powiedziałeś, że jej nic już teraz nie możesz pomóc, że nad złodziejami nie masz litości. – Wychodząc, spojrzała na mnie wzrokiem, który zwiastuje nieszczęście. Drżałem przerażony – z bajkami Andersena w ręce. Po raz pierwszy dusza moja z lękiem odskoczyła od ciebie. O! ja bym inaczej postąpił.

      A był to czas, gdyś był jeszcze dla mnie ideałem, doskonałością bezwzględną. Wszystko mi w tobie imponowało: i to, że masz włosy na rękach i żyły, i to, że wieczorem w łóżku czytujesz kuriery, że masz karty wizytowe, suszkę34 ciężką marmurową, a nie bibułę na włóczce z pieczątką. Imponowało mi, że zamoczywszy pióro w kałamarzu, zręcznym ruchem strącasz nadmiar atramentu, tak że nigdy kleksa nie zrobisz, że nakręcasz zegary i wiesz, kiedy już dosyć, że gdy idziesz przez ulicę, tylu ludzi ci się kłania, tylu masz znajomych; że otrzymujesz listy z zagranicznymi markami; nosisz binokle, które ci nie spadają z nosa; że palisz cygara i masz tyle szuflad; że nie zawsze zdejmujesz kapelusz przed kościołem…

*

      Wsiąkłem dużym kęsem duszy w szkołę. Teraz imponowali mi: przede wszystkim klasowy gospodarz i nauczyciele, potem dopiero ojciec i drugoroczni koledzy, i głównie z wyższych klas uczniowie, którzy umieli dym nosem wypuszczać, dalej, korepetytor, wreszcie – książki z powiastkami, prymus i ostatni uczniowie. Mamę już kochałem; obok mamy był ksiądz, który był dobry i nie stawiał dwójek.

      Nauczyciel był nadprzyrodzoną istotą. Znaczek zrobiony na książce jego ręką, niebieski ołówek, frak nauczyciela, stopień czerwonym atramentem – wszystko to było jakieś tajemnicze, godne szacunku. Naśladowałem w domu ich sposób mówienia, głos, ruchy.

      Wiedziałem już, że dziecko rodzi się…, wiedziałem, że nawet ojciec nie zna się na ślepej mapie, nie umiałby odmieniać: hic, haec, hoc35; is, ea, id36; fero, tuli, latum, ferre37 lub wyliczyć wyspy we wszystkich częściach świata.

      W sklepie czasem pytano: „czego pan sobie życzy?”; raz sam wróciłem do domu po jedenastej, dałem stróżowi dziesiątkę za otworzenie bramy i przez kilka dni stróż mi się kłaniał; służąca mówiła: „niech panicz”.

      Zbierałem stare monety i marki na wykupienie niewolnika, dawałem koledze jedną bułkę ze śniadania, co parę tygodni sprowadzałem zabłąkanego głodnego pieska, któremu mama kazała dać mleka i wyrzucić.

      Kupiłem czerwony atrament i pisałem swe nazwisko z wielkim zakrętasem po dziesięć razy na każdej stronicy brulionu. Drugoroczni podpisywali nauczycieli i dawali im swoje przezwiska.

      Na dłoni pisałem trudniejsze nazwy geograficzne, przemieniałem: Kuba, Haiti, Portoryko na – Kuba ma gatki i portki; na bibule notowałem trudniejsze wyrazy z dyktanda, żeby się w domu zapytać korka