Frank Herbert

Mesjasz Diuny


Скачать книгу

wiedzy. Wiarą można manipulować. Jedynie wiedza jest groźna.

      – A czy dla mnie zostanie coś na założenie królewskiej dynastii? – spytała Irulana.

      Wszyscy usłyszeli zgodę w jej głosie, ale jeden Edryk przyjął to z uśmiechem.

      – Coś – odparł Scytale. – Coś.

      – To oznacza kres panowania tego Atrydy – powiedział Edryk.

      – Mam wrażenie, że już ludzie o mniejszym darze jasnowidzenia to przepowiedzieli. Dla nich mektub al mellah, jak mawiają Fremeni.

      – „Rzecz była wypisana solą” – przetłumaczyła Irulana.

      Słuchając jej, Scytale zrozumiał, co przygotowały dlań Bene Gesserit: piękną i inteligentną kobietę, która nigdy nie będzie jego. „No cóż – pomyślał – może zreprodukuję ją w innej”.

      Każda cywilizacja musi stawić czoło pozbawionej świadomości sile zdolnej pokrzyżować, zdradzić bądź unicestwić wszelki niemal świadomy zamysł zbiorowości.

      – tleilaxański teoremat (apokryf)

      Przysiadłszy na brzegu łóżka, Paul zabrał się do ściągania pustynnych butów. Zalatywały zjełczałym smarem od ukrytych w obcasach pomp połączonych z wodowodami filtraka. Zrobiło się późno. Przedłużył nocny wypad, spędzając sen z powiek tym, którym był bliski. Po prawdzie eskapady te były niebezpieczne, ale tego rodzaju niebezpieczeństwo umiał rozpoznać i w lot zażegnać. Nocna wędrówka incognito ulicami Arrakin miała w sobie jakiś magiczny urok.

      Cisnąwszy buty w kąt sypialni, pod jedyną tu lumisferę, skupił się na patkach filtraka. Bogowie podziemi, ależ się nachodził! Jednak zmęczenie zaległo tylko w mięśniach, nie zwalniając karuzeli myśli. Obrazki codziennego życia budziły w nim głęboką zazdrość. Nurt anonimowej krzątaniny poza murami twierdzy na ogół omijał Imperatora, a przecież… spacer ulicą bez zwracania na siebie uwagi – jakiż to przywilej! Mijać hałaśliwie żebrzących pielgrzymów, słyszeć, jak jakiś Fremen wymyśla kramarzowi: „Masz mokre łapy!”.

      Uśmiechnąwszy się na wspomnienie tego, Paul ściągnął filtrak.

      Stanął nagi, w przedziwnej harmonii ze swoją planetą. Dzisiejsza Diuna była planetą paradoksu: zarazem ośrodkiem władzy i oblężoną twierdzą. Oblężenie, przyznał w duchu, to naturalny los władzy. Spuścił wzrok na zielony dywan, wyczuwając bosymi stopami szorstkość włosia.

      Wiatr znad Muru Zaporowego zarzucił ulice po kostki piaskiem. Ruch pieszy starł go na dławiący pył, który zatykał filtry filtraka. Mimo dmuchaw w portalach twierdzy nadal wyczuwał jego zapach. Woń ta pełna była wspomnień pustyni.

      „Inne czasy… inne niebezpieczeństwa” – pomyślał.

      W porównaniu z tamtymi czasami jego obecne samotne wędrówki były niemal bezpieczne. Tyle że przywdziewając filtrak, jak gdyby przywdziewał z nim pustynię. Filtrak – z całą tą instalacją do odzyskiwania wilgoci ciała – kierował myśli na inne tory, nadawał ruchom rytm typowy dla pustyni. Wskrzeszał dzikiego Fremena. W filtraku bardziej niż w przebraniu stawał się obcy swojemu miejskiemu ja. Gwizdał na niebezpieczeństwo, ufając starym umiejętnościom bojowym. Pielgrzymi i miejscowi omijali go wówczas ze spuszczonym wzrokiem. Rozum nakazywał im schodzić dzikusom z drogi. Jeśli pustynia miała twarz, dla ludzi z miasta było to oblicze Fremena skryte za filtrem i wtykami nosowymi filtraka.

      W istocie raczej nie groziło mu, że ktoś z dawnych, siczowych czasów rozpozna go po chodzie, po zapachu albo po oczach. A gdyby nawet, ryzyko spotkania wroga było jeszcze mniejsze.

      Szelest zasłon w drzwiach i potok światła wyrwały go z zadumy. Chani wniosła serwis do kawy na platynowej tacy. Szybujące za nią dwie podręczne lumisfery zawisły na swoich miejscach: jedna u wezgłowia łóżka, druga koło Fremenki, przyświecając jej krzątaninie.

      W ruchach Chani była jakaś odwieczna słabość siły – taka samodzielna, a taka krucha. Patrząc, jak się pochyla nad zastawą, wrócił pamięcią do ich pierwszych wspólnych dni. Jej wdzięczna śniada twarz z pozoru pozostała nietknięta przez te wszystkie lata, jedynie w kącikach pozbawionych białek oczu można było dostrzec zmarszczki: „ścieżki piasku”, jak nazywają je Fremeni z pustyni.

      Para buchnęła z dzbanka, kiedy Chani uniosła pokrywkę ze szmaragdem z Hagala w miejsce uchwytu. Sam sposób, w jaki Fremenka przykryła dzbanek, uświadomił Paulowi, że kawa jeszcze nie jest gotowa. Dzbanek – srebrna figurka flecistki w zaawansowanej ciąży – był jego ganimą, zdobyczą wojenną; poprzedniego właściciela zabił w pojedynku. Dżamis, takie imię nosił ów człowiek… Dżamis. Śmierć przyniosła Dżamisowi nieśmiertelność w iście osobliwym kształcie. Czy pojąwszy, że jest nieuchronna, Dżamis miał akurat w pamięci to cacko?

      Chani przygotowała filiżanki: błękitna ceramika stanęła przy wielkim dzbanku niczym świta. Dwie dla nich, trzecia dla wszystkich poprzednich właścicieli zastawy.

      – Będzie dobra lada chwila – oświadczyła Chani, podnosząc oczy.

      Zastanawiał się, jak ona go postrzega. Czy wciąż jako egzotycznego obcoświatowca, chudego wprawdzie i łykowatego, lecz nalanego wodą w porównaniu z Fremenami? Czy może jednak jako Usula, noszącego plemienne imię mężczyznę, który posiadł ją podczas fremeńskiej tau, gdy byli zbiegami na pustyni?

      Przesunął wzrokiem po swym ciele: wyrobione mięśnie, płaski brzuch… kilka blizn więcej, ale w sumie takie samo mimo dwunastu lat na tronie. Zerknął w stojące na półce lusterko – błękitne w błękicie oczy Fremena, piętno uzależnienia od przyprawy, i orli nos Atrydów. Twarz nieodrodnego wnuka Atrydy, który zginął na arenie, walcząc z bykiem dla rozrywki poddanych.

      W pamięci Paula ożyły słowa dziadka: „Ten, kto panuje, dźwiga brzemię odpowiedzialności za poddanych. Jest gospodarzem. Czasami wymaga to aktu bezinteresownej miłości, który rządzonych może co najwyżej zabawić”.

      Ludzie nadal wspominają Starego Księcia z miłością.

      „A ja co zrobiłem dla imienia Atrydów? – zadał sobie pytanie. – Wpuściłem wilka między owce”.

      Pomyślał o lawinie śmierci i przemocy toczącej się w jego imieniu.

      – Marsz do łóżka! – Rozkazujący ton Chani jak nic wprawiłby jego poddanych w osłupienie.

      Posłusznie wyciągnął się na wznak, założył ręce za głowę i z błogością śledził swojską krzątaninę Chani.

      Niespodziewanie rozbawił go wystrój komnaty. Ludzie z pewnością zgoła inaczej wyobrażali sobie sypialnię Imperatora. Żółte światło chwiejnych lumisfer kładło chybotliwe cienie na szeregi flakonów z barwionego szkła na półce za plecami Chani. W duchu wymienił ich zawartość: suszone składniki pustynnej farmakopei, maści, pachnidła, pamiątki… szczypta piasku z siczy Tabr, pukiel włosów ich pierworodnego… syna, który nie żył od dawna… od dwunastu lat… niewinnej ofiary bitwy, która jego ojca uczyniła Imperatorem.

      Wokoło rozszedł się aromatyczny zapach kawy przyprawowej. Paul pociągnął nosem, zatrzymując wzrok na żółtej misie obok tacy, na której Chani parzyła kawę. W misie były orzechy ziemne. Zamontowany pod stolikiem nieodłączny wykrywacz trucizny wyciągał swe owadzie ramiona do jedzenia. Zezłościło go to urządzenie. Za pustynnych czasów nie potrzebowali żadnych wykrywaczy.

      – Kawa gotowa – powiedziała Chani. – Zjesz coś?

      Gniewną odmowę Paula zagłuszył wizg lichtugi przyprawowej startującej z lądowiska na obrzeżach Arrakin.

      Chani, świadoma jego złości, nalała kawy dla obojga i postawiła mu filiżankę w zasięgu ręki. Usiadła na łóżku, odkryła nogi Paula, po czym zajęła się masowaniem mięśni napiętych od wędrówki