Praktycznie wcale. Miałam z nim styczność tylko przelotnie, a od tamtej pory minęły prawie dwa lata. Nie wiem, czy rozpoznałabym go po aurze, gdyby był zamaskowany iluzją.
– A bez iluzji?
– Ma blizny na twarzy. Trzy szramy na policzku. Sądziłam, że to wiesz.
– Nie, nie wiedziałem. – Feren sięgnął po drugie pióro, zamoczył je w czerwonym atramencie i zaczął uzupełniać formułę o symbole, które należało napisać innym kolorem. – W jakich okolicznościach zeszły się wasze drogi?
– Dostałam rozkaz z góry, żeby sprawdzić pewnego ka-ira z Shan Vaola, tak jak sprawdzamy wszystkich żmijów, którzy chcą przystać do gildii. Zaaranżowałam dwie próby, przeszedł je bez trudności. Potem wyszło na jaw, że gildia wcale nie chciała go zwerbować, tylko wciągnąć w pułapkę i sprzedać srebrnym. Zakończyło się to śmiercią kilku ludzi, a Krzyczący zbiegł. I tyle. Po tej historii nie spotkałam go już więcej, ale jeśli kiedykolwiek pojawi się w Tay, nie będzie tam mile widziany. I bez względu na to, czego chce od niego srebrna magini, powinniśmy być ostrożni.
– Naprawdę jest tak zdolnym magiem, jak mówią?
– Jest dobry. Zwłaszcza w wywijaniu się z pułapek. – Pokręciła głową, gdy przed oczami stanęły jej nadpalone zwłoki Velharda, niegdysiejszego przywódcy gildii przestępczej z Tay. – Nie waha się zostawiać za sobą trupów.
– To samo można powiedzieć o wielu ka-ira – skwitował Feren. – Życie zmusza, że tak powiem.
– Niby tak, ale… – Śnieg zamilkła, wspominając śniadą twarz z bliznami, żółte iskry w burych oczach, zachrypnięty głos. – Rzadko kiedy boję się braci w darze, ale on ma w sobie coś takiego… – Wzdrygnęła się lekko.
– Innymi słowy, wybieramy się złowić żywcem rannego lwa.
– Węża, Feren. Jadowitego węża. Dwa węże wyruszają zapolować na trzeciego. – Śnieg uśmiechnęła się blado. – No dobrze, mamy dziesięć formuł na dziewięciu arkuszach. Wystarczy?
– Napisz jeszcze jedno Uśpienie Marcrisa. I Więzy Toliana. Nie wiadomo, czy miejscowi nie zechcą nam bruździć.
– Potrzebujemy kredy i soli. Przydałby się też ekstrakt z żabiej paproci. I sztylety.
– Sztylety, jak podejrzewam, wydadzą nam jutro tuż przed wyruszeniem. I pewnie będziemy musieli przysiąc na krew tudzież dar, że nie użyjemy ich, by szkodzić srebru. – Feren uśmiechnął się cierpko. – Kredę i sól mamy. Igiełka dostarczył. – Wskazał drewniane puzderko. – Są tu też trzy eliksiry. Żabia paproć, żelazna lilia i olejek ze smoczego kwiatu.
– Doskonale. Smoczy kwiat się przyda, gdybyśmy rzeczywiście napatoczyli się w tym Gangarocai na jakiegoś demona. – Śnieg nakreśliła na karcie ostatni znak i posypała wilgotny atrament piaskiem. – Ta sprawa śmierdzi, Feren.
– Śmierdzi – zgodził się Żałobnik. – Przewiduję niespodzianki. Pytanie tylko, jak niemiłe.
* * *
Gangarocai, niegdyś małe portowe miasto w południowej prowincji Talme, niedaleko granicy z Othlonem, nigdy nie odzyskało świetności po tym, jak zostało spalone i splądrowane podczas wojny z Yadhmarem. W kolejnych stuleciach stopniowo się wyludniło, gdyż przebiegający tędy szlak handlowy utracił znaczenie. Opuszczone domy częściowo popadły w ruinę, częściowo zaś zasiedlili je odmieńcy. Mieli tu świetne warunki do życia, nikt ich nie tępił ani nie prześladował. Władający tymi ziemiami ród margrabiów Ver Krannad z Oth-Krandell pozostawał wierny starym obyczajom, które powiadały, że odmieńcy cieszą się szczególną łaską i opieką bogów, zatem nie wolno ich krzywdzić. Śnieg dowiedziała się tego wszystkiego od Igiełki, który okazał się zadziwiająco dobrze zorientowany w geografii i polityce Talme.
Nigdy nie lubiła odmieńców. Ci, których znała z Tay, byli w większości brudni, niechlujni i nie dość, że woleli kraść, niż uczciwie pracować, to jeszcze nie chcieli się podporządkować gildii przestępczej, co powodowało liczne kłopoty. Odmieńcy, którzy pracowali dla srebrnych magów, stanowili zupełnie odrębną kategorię, ale też nie miała powodu, żeby ich darzyć sympatią, wprost przeciwnie. A już Igiełka ze swoją przesadną uprzejmością działał jej na nerwy jak mało kto. Dołożyła jednak starań, żeby to ukryć.
Tak jak przewidział Feren, przed wyruszeniem otrzymali sztyleciki, zabaweczki nadające się praktycznie tylko do tego, żeby kreślić nimi magiczne figury. Na klingach wytrawione były znaki uniemożliwiające przemienienie takiego sztyletu w miecz, rapier czy szpadę.
– Bezpieczna broń – skomentował kąśliwie Feren.
Igiełka go zignorował. Wręczył Śnieg lusterko w srebrnej oprawie.
– Pamiętajcie, jeśli łaska, że nasze zwierciadło portalowe działa w obie strony. Nie próbujcie teleportować się tu samodzielnie, użyjcie tego talizmanu. Wystarczy go ująć i dwukrotnie powiedzieć na głos „Chcę wrócić”.
Śnieg obróciła lusterko w dłoni. Z tyłu oprawy widniały wyryte rzędy symboli.
– Czy to cacko umożliwia też rozmowy na odległość?
– Umożliwia – wmieszał się Feren, zanim Igiełka zdążył odpowiedzieć. – Trzecia formuła od góry. – Wskazał palcem właściwy rząd znaków.
– Świetnie. Może lepiej ty je schowaj i używaj w razie potrzeby. – Śnieg oddała mu talizman.
Igiełka wyrecytował formułę otwierającą portal. Tafla zwierciadła najpierw ożyła tęczowym migotaniem, potem zniknęła, a w jej miejscu zakłębiła się mgła. Śnieg i Feren wstąpili w nią. Przeszedłszy kilkanaście kroków przez białawą nicość, wyszli na piaszczysty brzeg morza. Śnieg zachwiała się lekko, Feren ją podtrzymał.
– Ładne miejsce – powiedział, kiedy portal rozwiał się w powietrzu.
Śnieg otuliła się szczelniej podarowanym czerwonym płaszczem. Mżyło, morze miało barwę ołowiu. Góry Oth częściowo niknęły za mgłą i sunącymi nisko chmurami. W pogodny dzień widok zapierałby dech.
– Widać klasztor. – Feren wskazał otoczone murem zabudowania na wzgórzu w pewnej odległości od osady.
Wokół muru rosły piękne stare lipy. Śnieg wiedziała od Igiełki, że zamieszkujący w klasztorze mnisi służą Sabelowi, bogu snu.
– Sabelici mogli dać schronienie obłąkanemu. Idziemy do klasztoru czy najpierw sprawdzamy osadę?
– Osadę – zadecydował Feren. – Tak wynikało ze słów Akhanii.
Już z daleka było widać, że Gangarocai prezentuje się podle. Zrujnowane, rozsypujące się kamieniczki, z których część miała okna zabite deskami, porośnięte chwastami sterty gruzu, sklecone byle jak lepianki, wokół których spacerowały kury. Wśród perzu i pokrzyw bawiły się dzieci porośnięte sierścią, piórami bądź łuską.
Kiedy Feren i Śnieg podeszli bliżej, rozległo się ujadanie kilku biegających luzem wychudłych kundli. Potem otoczył ich krąg ciekawskiej, ale trzymającej się na dystans dzieciarni. Łysa, beznosa odmianka, która siedziała na progu pobliskiej chaty, majstrując przy czymś, co wyglądało jak sidła na zające, odrzuciła je i pobiegła w głąb osady, wołając i wymachując rękami.
– Kto rozmawia z miejscowymi, ty czy ja? – spytała Śnieg.
– Ja – zdecydował Feren.
– Bądź dyplomatyczny. Lepiej nie zastraszajmy ich na początek.
– Będę bardzo dyplomatyczny. Chyba że naszykują