westchnął. Nie kwiaciarka, nie sprzedawczyni wędlin, pielęgniarka czy pilotka… Nie, dziennikarka!
– Odpuść, Jasper, nie podoba mi się to.
Zacisnął pięść i uderzył w drewniany słup. Bronco był mu bardzo potrzebny, a on był potrzebny psu, ale nie mógł sam wsiąść w samochód i po niego pojechać. Jednak to jeszcze nie powód, żeby dać się tak podejść. Dziennikarka pracująca w „Le Temps”… Pamiętał jakiegoś korespondenta z tej gazety, który kiedyś przeprowadzał z nim wywiad w Nowym Jorku. Facet udawał, że się doskonale rozumieją, podczas gdy w ogóle nie pojął sensu jego powieści. Tacy są najgorsi: dziennikarze piszący dobrą krytykę twojej książki, nic z niej nie rozumiejąc.
– Może to zwykły przypadek, że jest akurat dziennikarką… – zasugerował Jasper.
– Przypadek?! Wygłupiasz się czy zdurniałeś do końca?
– Słuchaj, Nathan, nie przejmuj się tak. Pozwól jej przyprowadzić psa, odbierzesz go, a ją wyrzucisz za drzwi.
Fawles ze słuchawką w ręce przetarł oczy… jeszcze kilka sekund na zastanowienie… Z nogą w gipsie czuł się słaby, niezdolny do samoobrony. Nienawidził sytuacji, nad którymi nie panował.
– Dobra! – ustąpił w końcu. – Zadzwoń do tej Mathilde czy jak jej tam. Niech przyjdzie po obiedzie. Uprzedź ją o moich warunkach.
3
Było południe. Po dwudziestu minutach zaciekłej argumentacji udało mi się sprzedać jeden egzemplarz mangi Odległa dzielnica, arcydzieła Taniguchiego. Uśmiechałem się pod nosem zadowolony. W niecały miesiąc mojej pracy księgarnia odżyła. Nie była to ogólna metamorfoza, ale jednak seria znaczących zmian: rozświetliłem przestrzeń i zrobiłem wszystko, żeby wydawała się przestronna i przewiewna, a klientów przyjmowałem z uśmiechem, nigdy nie byłem naburmuszony. Udało mi się nawet wymóc na Audibercie pozwolenie na zamówienie kilku pozycji nakłaniających bardziej do ucieczki w świat wyobraźni niż do filozofowania. Były to maleńkie znaki wskazujące, że kultura może być również przyjemnością.
Muszę przyznać, że zostawił mi wolną rękę. Nie wtrącał się, rzadko odwiedzał księgarnię, przeważnie siedział u siebie albo spędzał czas w kawiarni na placyku. Gdy wsadziłem nos w rachunki, zorientowałem się od razu, że nie jest tak źle, jak mówił. Księgarnia nie miała kłopotów finansowych. Audibert był właścicielem lokalu i tak jak wielu przedsiębiorcom na Beaumont, spółka SA Gallinari, właścicielka wyspy, wypłacała mu sporą subwencję. Wystarczyłoby trochę dobrej woli i energii, żeby sklep odzyskał dawny splendor. Marzyłem nawet, że można by znów ściągnąć tu znanych pisarzy.
– Raphaël?
W oknie pojawiła się głowa Petera McFarlane’a, właściciela piekarni na placyku. Był to sympatyczny Szkot, który dwadzieścia pięć lat temu zamienił jedną wyspę na drugą. Jego piekarnia była słynna z doskonałych pissaladière i fougassettes. Nazywała się Bread Pit, w hołdzie dla trochę śmiesznej tradycji, która nie miała co prawda nic wspólnego z eleganckim stylem wyspy, ale mieszkańcy wydawali się do niej przywiązani: a mianowicie nazwa każdego sklepiku to gra słów. Tylko niewielu sztywniaków, takich jak Ed, nie podporządkowało się temu.
– Wpadniesz na drinka? – spytał Peter.
Codziennie byłem zapraszany na aperitif. Jak tylko wybiło południe, wszyscy zasiadywali na tarasach przy kieliszku pastisu lub białego wina, które było dumą wyspy, a nazywało się Terra dei Pini. Z początku uważałem to za śmieszny prowincjonalny zwyczaj, ale prędko dałem się wciągnąć. Na Beaumont wszyscy się znali. Gdziekolwiek się poszło, zawsze człowiek natknął się na znajomego i była okazja do zamienienia kilku słów. Ludzie żyli tu spokojnie, nie spieszyli się, rozmawiali ze sobą i dla mnie, żyjącego dotąd w szarości, agresji i smrodzie paryskich przedmieść, było to coś nowego.
Usiedliśmy z Peterem na tarasie Fleurs du Malt. Niby mimochodem rozglądałem się w poszukiwaniu młodej blondynki, która wpadła do księgarni poprzedniego wieczoru. Nazywała się Mathilde Monney. Przyjechała tu na wakacje, wynajmowała pokój niedaleko klasztoru benedyktynek. Kupiła u mnie trzy powieści Fawlesa, mimo że podobno już je czytała. Inteligentna, dowcipna, błyskotliwa. Gadaliśmy góra dwadzieścia minut, ale wciąż byłem pod wrażeniem. Myślałem tylko o tym, żeby znów się na nią natknąć.
Jedynym minusem ostatnich tygodni było to, że niewiele pisałem. Mój projekt związany z otoczonym tajemnicą życiem Fawlesa – o roboczym tytule Pustelnik – utknął w miejscu. Brakowało faktów, a bohater mi umykał. Wysłałem wiele maili do Jaspera Van Wycka, agenta Fawlesa, lecz ten oczywiście nie raczył odpowiedzieć. Rozmawiałem też z mieszkańcami wyspy, ale nie dowiedziałem się niczego nowego.
– Co to za idiotyczna historia? – spytał Audibert, podchodząc do nas z kieliszkiem różowego wina.
Wyglądał na zatroskanego. Od kwadransa głównym tematem rozmów na placu była szalona plotka, która skupiała na sobie uwagę coraz to większej grupy osób. Podobno jakichś dwóch turystów, Holendrów spacerujących po Tristana Beach, jedynej plaży na południowym zachodzie wyspy, znalazło czyjeś zwłoki. Miejsce to było wspaniałe, ale niebezpieczne. Już w 1990 roku dwóch wyrostków zabiło się tam, łażąc po skałach. Wypadek ten zszokował mieszkańców wyspy. Teraz też wszyscy gorączkowo dyskutowali. W pewnym momencie spostrzegłem, jak Ange Agostini, strażnik miejski, opuszcza plac. Poszedłem za nim wąskimi uliczkami i złapałem go niedaleko portu, gdy stał przy swoim trójkołowym skuterze.
– Jedzie pan na Tristana Beach, prawda? Mogę się zabrać?
Agostini odwrócił się zaskoczony. Był to wysoki, łysy facet, sympatyczny Korsykanin, miłośnik powieści kryminalnych i wielbiciel braci Cohen, którego namówiłem na przeczytanie moich ulubionych powieści Simenona: Samobójcy, Paryski ekspres, Błękitny pokój…
– Wsiadaj, jeśli chcesz – rzucił.
Trójkołowy skuter wlókł się po Strada Principale z prędkością między trzydzieści a czterdzieści kilometrów na godzinę. Agostini był niespokojny. Otrzymał alarmujące wiadomości – wszystko wskazywało, że to nie był wypadek, lecz morderstwo.
– To niemożliwe! – mamrotał pod nosem. – Niemożliwe, żeby na naszej wyspie zdarzyło się coś takiego!
Rozumiałem go aż za dobrze. Na Beaumont nie było złoczyńców. Żadnych napadów, niewiele kradzieży. Ludzie czuli się tak bezpiecznie, że wychodząc z domu, zostawiali klucz w drzwiach, a wózki z dziećmi czekały na nich przed wejściem do sklepów. Miejscowa policja liczyła cztery czy pięć osób, których głównymi zajęciami były rozmowy z mieszkańcami, obowiązkowy obchód i zgłaszanie zepsutych alarmów.
4
Wyboista droga wiła się po nabrzeżu. Trzeba nam było dobrych dwudziestu minut, żeby dotrzeć do Tristana Beach. Niekiedy można się było tylko domyślić istnienia za zakrętem ukrytych za gęstymi sosnami białych willi.
Nagle krajobraz radykalnie się zmienił. Znaleźliśmy się na równinie, poniżej której ciągnęły się łachy czarnego piasku. W tym miejscu Beaumont przypominało bardziej Islandię niż Porquerolles.
– Co to za burdel?! – usłyszałem nerwowe pytanie. Ange Agostini, przyhamowując – jadąc w dół drogą bez zakrętów, trójkołowy skuter musiał wyciągać ze czterdzieści pięć kilometrów na godzinę – wskazywał palcem na samochody blokujące drogę. Podjechaliśmy bliżej i sytuacja nieco się rozjaśniła. Cały teren zablokowała policja spoza wyspy. Agostini zaparkował swoją maszynę z boku i ruszył wzdłuż żółtych plastikowych taśm. Nic nie rozumiałem. Jak to się stało, że tylu facetów – najwyraźniej z policji kryminalnej z Tulonu, ale był tam również