rozbudzona, z oczami wciąż zamkniętymi, próbowała odgadnąć, kto je zaatakował. Napad był zbyt skoordynowany, zbyt dobrze zaplanowany. Ale kto? Lista jej wrogów była długa. Nawet izraelski Mosad jeszcze nie odwołał rozkazu „zabić ją na miejscu”.
Leżała nieruchomo i wytężała zmysły. Wyczuwała pod sobą pryczę z cienkim materacem. Nie słyszała żadnych głosów, żadnych szmerów. W ciepłym powietrzu czuła wilgoć, zapach pleśni. Piwnica? Niedostrzegalnie poruszyła rękami i nogami. Nic nie ocierało jej nadgarstków ani kostek u nóg, więc chyba nie była związana.
Działanie narkotyku ustępowało, otępienie mijało i usłyszała cichutki oddech – nie, oddechy.
Zaryzykowała uchylenie powiek.
Jedyne światło napływało przez szparę pod metalowymi drzwiami, widocznymi za krawędzią stalowej ramy pryczy. Ściany z bloków cementu. Brak okien. Lekko przekręciła głowę na bok. Dwa mniejsze łóżka zajmowały resztę ciasnego pomieszczenia. Koce wybrzuszały się w miejscach, gdzie okrywały małe postacie. Z jednej pryczy uniosło się chude ramię, niczym flaga oznajmiająca kapitulację. Potem znowu opadło.
Seichan rozpoznała tańczące renifery na rękawie.
Penelope… sześcioletnia córeczka Kat.
Więc drugie dziecko to musi być Harriet.
Szerzej otworzyła oczy, kątem oka rejestrując resztę pomieszczenia. Stało tam jeszcze jedno łóżko, ale puste, poduszka leżała na złożonym kocu.
Były tylko we trzy.
Gdzie jest matka dziewczynek?
Pamiętała odgłosy zaciętej walki dochodzące z kuchni i obawiała się najgorszego. Martwiła się o dzieci, więc rozumiejąc, że dalsze udawanie nieświadomości nic nie da, stoczyła się z pryczy. Podpełzła do łóżek. Sprawdziła, czy dziewczynki oddychają normalnie, ale ich nie budziła.
One też zostały uśpione.
Przykucnęła między ich łóżkami.
Narastała w niej furia.
Zamierzała bronić tych dziewczynek za wszelką cenę.
Ale przed kim albo przed czym?
Odpowiedź nadeszła, kiedy w stalowych drzwiach odsunęło się małe okienko. Światło padające z zewnątrz oślepiło ją i nie widziała, kto tam stoi.
– Ona już się obudziła – powiedział jakiś mężczyzna z wyraźnym zdumieniem.
– Mówiłem ci, że tak będzie.
Seichan zesztywniała, rozpoznając głos odpowiadającego. Znała tę osobę aż za dobrze i jej wcześniejsze podejrzenia się potwierdziły.
To wszystko moja wina.
Ale to nie miało sensu. Słuchała, licząc na jakieś wyjaśnienie, lecz usłyszała tylko termin i groźbę.
– O świcie wprawimy maszynę w ruch.
– Która pierwsza? – zapytał mężczyzna przy drzwiach.
– Jedna z dziewczynek. To zrobi największe wrażenie.
5
Lizbona, Portugalia
25 grudnia, godzina 9.22 czasu miejscowego
Teraz może będziesz cicho.
Mara postawiła na parapecie spodeczek mleka. Kościsty czarny kot kulił się w najdalszym rogu rozklekotanych schodów pożarowych na zewnątrz. Kiedy dziewczyna przysunęła spodeczek bliżej, zwierzę zasyczało ostrzegawczo, chłoszcząc ogonem.
Okay, rozumiem…
Odsunęła się, ale zostawiła okno otwarte. Poranne powietrze już się nagrzewało, znad pobliskiego morza dmuchała ciepła bryza, pachnąca solą. Tutaj z pewnością nie czuło się, że są święta. W górskiej wiosce O Cebreiro, gdzie Mara dorastała, przez cały grudzień padał śnieg i co roku zapewniał białe święta. Jako dziewczynka złościła się na ograniczone możliwości dostępne mieszkańcom tego miejsca, jednak z każdym mijającym rokiem na uniwersytecie coraz bardziej tęskniła za tamtą prostotą, rytmem codziennego życia, znacznie bardziej związanego ze światem natury niż tu, w wielkim mieście.
Nie była jednak w domu od ponad roku, bo projekt pochłaniał cały jej czas. Nawet do ojca dzwoniła coraz rzadziej. Za każdym razem, kiedy z nim rozmawiała, słyszała miłość w jego głosie, co budziło w niej wyrzuty sumienia. Wiedziała, jaki jest z niej dumny, lecz jako człowiek głęboko religijny, który głównie doglądał swoich psów i owiec na pastwisku, właściwie nie rozumiał jej pracy. Przez całe życie mówił tylko językiem galego, mieszanką hiszpańskiego i portugalskiego. Niezbyt go interesowała reszta świata. W przeciwieństwie do niej rzadko oglądał telewizję – odbiornik drzemał teraz w kącie jej dawnego pokoju – i nigdy nie czytał gazet.
Nie wiedziała, czy w ogóle słyszał, co się stało na uniwersytecie, chociaż przypuszczała, że policja mogła go przesłuchać. Nie ośmieliła się jednak do niego zadzwonić, nawet żeby go zawiadomić, że jest cała i zdrowa. Bała się ściągnąć na ojca niebezpieczeństwo.
Czarny kot podkradł się do spodka na parapecie, zachowując czujność. Chłepcząc mleko, nieustannie pomrukiwał, groźnie i wyzywająco.
– Wesołych świąt tobie też.
Wcześniej, kiedy zwierzak pojawił się w oknie, miauczał przeraźliwie za szybą, domagając się uwagi, i nie chciał odejść. Mara przez chwilę wyobrażała sobie, że kot – który jakby zmaterializował się znikąd – to jakaś upiorna zjawa, może duch doktor Carson, który przybrał postać chowańca czarownicy.
Pokręciła głową na te niemądre przesądy i odwróciła się od okna, które wychodziło na dzielnicę Cais do Sodré, obskurny zakątek Lizbony, pełen nocnych barów i kafejek internetowych. Jej hotel stał przy Rua Nova do Carvalho, nazywanej Różową Ulicą od koloru chodnika. Wybrała tę kryjówkę, ponieważ przewalały się tutaj hordy młodych turystów, więc łatwiej jej było wtopić się w tłum. Poza tym miejscowi hotelarze wykazywali notoryczny brak zainteresowania gośćmi, którzy płacili gotówką.
Wróciła do laptopa, żeby sprawdzić postępy swojej pracy. Zanim zwabiła kota mlekiem, żeby uciszyć jego natrętne wrzaski, wrzuciła do procesora Xénese drugi moduł podprogramu. Lasery spoczywającej na podłodze kuli przeświecały przez sześciokątne szafirowe płytki. Gdzieś w środku coś nowego na tym świecie wciąż rosło i dojrzewało, wspomagane przez każdy podprogram, który dodawała Mara.
Z powrotem usiadła przy biurku. Większość ekranu nadal pokazywała wirtualny Eden, ogród ziemskich rozkoszy. Amorficzny duch, który pojawił się po raz pierwszy, kiedy Mara ponownie wrzuciła Xénese online, poruszał się po cyfrowym świecie. Postać została wymodelowana przez pierwszy podprogram – hormonalny program lustrzany – w fizyczną piękność.
Na tym etapie Mara zaprogramowała dla tego wcielenia imię, żeby uzyskało poczucie siebie, własnej indywidualności, nawet płci. Imiona mają moc. Według mitologii i folkloru – jak w baśni o Rumpelsztyku – poznanie czyjegoś prawdziwego imienia daje władzę nad tą osobą.
Dla tego programu wybrała imię „Ewa”.
Jakże inaczej?
Na ekranie Ewa spacerowała nago po ogrodzie, muskając delikatnymi palcami płatki kwiatów. Jej zgrabne nogi łączyły się z krągłymi biodrami w idealnej symetrii. Piersi miała małe. Hebanowa kaskada włosów spływała do połowy pleców, kołysząc się przy każdym kroku. Rysy twarzy były boleśnie znajome. Mara potrzebowała modelu do swojej kreacji i ukradła twarz ze starego zdjęcia matki, zdigitalizowała ją i odtworzyła w hołdzie