– Zniecierpliwiony głos sprawia, że wracam do rzeczywistości.
Steve klepie mnie po ramieniu i prawie wyrzuca z gabinetu pod pretekstem ważnej rozmowy telefonicznej. Stoję na korytarzu i dociera do mnie, że chyba wdepnęłam w niezłe gówno.
Nie znam tutaj nikogo. No, poza jedną osobą, która mnie nienawidzi, mimo że nawet nie wiem dlaczego. W dodatku mój szef, który jeszcze wczoraj wydawał się równym gościem, choć trochę niespełna rozumu, dziś wydaje się już tylko niespełna rozumu.
Ten dzień nie zapowiada się najlepiej.
– Hej, Amy! – Głowa Steve’a wychyla się zza drzwi. – Byłbym zapomniał, jutro piątek. A wiesz, co to oznacza? Firmowa imprezka! Świętujemy nowy, sekretny projekt, w który niebawem was wdrożę, no i oczywiście twoje dołączenie do zespołu. Obecność obowiązkowa.
Czy coś gorszego może mnie jeszcze dzisiaj spotkać?
– Nie rozkminiaj za dużo. – Steve mruga do mnie i mam wrażenie, że czyta w moich myślach. – Ludzie czekają na piątkowe imprezki, bo to oznacza darmowe drinki od dobrego szefa. To podnosi morale pracowników i integruje zespół!
Bardzo z siebie zadowolony zamyka drzwi gabinetu, a ja po raz setny zadaję sobie pytanie: Dlaczego nadal tutaj jestem?!
***
Pytanie sto pierwsze: Dlaczego nadal tutaj jestem?!
Stoję tutaj od godziny i sama nie wiem, na co liczę. Co gorsza mam wrażenie, że wszyscy świetnie się bawią. Wszyscy poza mną.
Jestem zła, znudzona i ciągle myślę o dzisiejszym dniu w pracy. Nie widzę na sali Barry’ego i choć powinno mi ulżyć, czuję raczej rozczarowanie. Dziś rano w pracy też go nie widziałam.
Oczywiście moja praca – jak to bywa na początku – na razie niewiele ma wspólnego z kreatywnym i ciekawym zajęciem. Dziś całe osiem godzin zapoznawałam się z regulaminem, adresowałam koperty (czy ta robota nie powinna należeć do Natalie z sekretariatu?) i robiłam masę innych nudnych rzeczy.
Pozostała trójka z mojego działu była stale zajęta. Każdy tylko wychodził, wchodził i podawał mi kolejne papiery. Chociaż byłam wśród ludzi, czułam się cholernie zagubiona i samotna.
I pomyśleć, że mogłabym teraz leżeć przed telewizorem z górą słodyczy i oglądać Alfa. Zamiast tego stoję tu w zbyt wydekoltowanej sukience i obserwuję, jak Steve pierze mózgi swoim pracownikom. A raczej, jak on to ładnie ujął, podnosi ich morale.
Już na wstępie uraczył nas tanim merlotem i ciepłą wódką. Moja matka zawsze mawia: „Lepiej umrzeć, niż pić ciepłą wódkę”. Generalnie nie za bardzo słucham jej rad, ale dziś zrobiłam wyjątek. Wybrałam merlota. Właśnie mam po nim atak czkawki i ochotę na podwójnego Big Maca.
Ludzie na tej imprezie są zdecydowanie zbyt głośni, zbyt weseli i zbyt mocno wyperfumowani. Jakby tylko czekali, aż szef wypuści ich z korpoklatek, aby mogli przez jeden wieczór pić, jeść i kopulować w tańcu, a potem znów grzecznie wrócić do swoich biurek.
Większość osób z firmy mnie ignoruje. Tylko Ollie jest zainteresowany, i to aż za bardzo. Odkąd przyszłam, krąży wokół mnie jak sęp. Normalnie zainteresowanie takiego przystojniaka podniosłoby moją samoocenę, ale jedyne, na co mam aktualnie ochotę, to mu przywalić i męczyć się z moją czkawką w samotności.
Właśnie idzie w moim kierunku, niosąc dwa kieliszki czegoś, czego wolałabym nie pić. Gada coś o rodzajach węzłów żeglarskich. Znudzona rozglądam się po sali i nagle widzę, jak między głowami gości przemyka ruda czupryna.
Jednak przyszedł!
Oczywiście wcale na niego nie czekałam. Szczerze mówiąc, nawet nie liczyłam, że się zjawi, bo po pierwsze, nie lubi takich imprez, a po drugie, mógł się domyślić, że tu będę, a przecież unika mnie jak ognia.
Po chwili udaje mi się ponownie wyłowić go w tłumie. Ma na sobie zwykły dopasowany czarny T-shirt, który leży na nim jak druga skóra. Doskonale wiem, jakie tatuaże i kolczyki się pod nim kryją. Sprane jeansy wiszą nisko na jego biodrach, odsłaniając kawałek wytatuowanego, umięśnionego brzucha. Jak widać, imprezowy dress code nie ma dla niego znaczenia. Zdecydowanie wyróżnia się na tle innych mężczyzn – tych z przerośniętymi ambicjami i w za ciasnych rurkach.
Mogłabym tak patrzeć na niego godzinami, gdyby nie jeden mały, bardzo uciążliwy drobiazg w czerwonej sukience uwieszony na jego ramieniu. Chciałabym powiedzieć, że to wulgarna, napompowana blond lala, ale to nieprawda. Dziewczyna stojąca u jego boku sprawia wrażenie miłej. No i jest śliczna. Jeśli dobrze kojarzę, pracuje w dziale PR.
Z wysiłkiem odwracam wzrok i staram się skupić na czymś innym. Na przykład na Olliem, który zachęcająco się do mnie uśmiecha.
Może nie jest taki zły. To przystojniak. Mógłby mi pomóc wyrzucić jednego nieproszonego gościa z mojej głowy…
Problem w tym, że im bardziej Ollie się stara, tym mniejszą ja mam ochotę na jego towarzystwo. Gdy po raz piąty w ciągu dziesięciu minut komplementuje moją sukienkę i znacząco zerka na rowek między moimi piersiami, stwierdzam, że mam tego dość, i uciekam od niego pod pretekstem wizyty w toalecie.
Gdy próbuję dopchać się do stołów z jedzeniem, zauważam, że Barry wychodzi razem ze swoją partnerką. To sprawia, że kumulowane emocje, które sprytnie uciszałam żelkami i wieczornymi imprezami, eksplodują ze zdwojoną siłą. Mam ochotę rozpłakać się na środku sali. Zamiast tego biorę butelkę różowego martini. Nie do końca w moim guście, ale dziś wypiję wszystko. Poza ciepłą wódką.
Początkowo zamierzam zaszyć się w łazience i opróżnić szkło, ale to byłoby zbyt żenujące nawet jak na mnie. Nie mam już piętnastu lat. Jestem za stara na picie w toalecie.
Ostatecznie szwendam się bez celu po pustych korytarzach biurowca. Alkohol, który wypiłam, chyba zaczął działać, bo kręci mi się w głowie i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Jedynie przytłumiona muzyka i gwar sugerują, że sala, z której wyszłam, musi się znajdować niedaleko.
Przystaję na moment, by minęły zawroty głowy. Opieram się o automat z kawą, spoglądam przed siebie i wtedy zauważam znajome drzwi. Klamka zachęcająco połyskuje w półmroku.
Punkt ksero. Idealnie.
To będzie mój azyl. Moja tymczasowa, ślimacza skorupka, która pozwoli mi przetrwać ten koszmarny wieczór.
Grzebię ręką w torebce i po chwili znajduję paczkę owocowych miśków (jakim cudem się tam znalazły?). Jestem świadoma, że żelki plus martini zapewnią mi krótki odlot, a rano strasznego kaca. Ale co mi tam, nie codziennie jest się na tak beznadziejnej imprezie.
Ostrożnie otwieram drzwi. W pomieszczeniu panuje półmrok, a przez małe, wąskie okno pod sufitem wpada odrobina blasku księżyca. Pokój jest naprawdę niewielki. Wypełniają go zakurzone kartony i słynna stara kserokopiarka. Jest duszno, klaustrofobicznie, pachnie papierem i alkoholem.
Biorę spory łyk z butelki i zerkam na wielką kserokopiarkę.
– Nie wiem, ile spermy na ciebie wylano podczas biurowego bara-bara, ale wiedz, że mnie to nie przeszkadza. Akceptuję cię taką, jaka jesteś – mamroczę i ponownie piję, a potem głośno czkam. – Akceptacja! Tego właśnie brakuje wszystkim dookoła!
Nie przejmuję się tym, że rozmawiam na głos z kserokopiarką. W końcu trochę wypiłam, a przecież gadam do siebie, ślimaków i przedmiotów nieożywionych nawet na trzeźwo.
A tak w ogóle: czy ja właśnie powiedziałam „bara-bara”? Ten merlot to był zły pomysł…
–