on cię nie wkurza? – Kosoń popatrzył na nią. Wciąż był spokojny. Nigdy mu nie opowiadała o dzieciństwie, to znaczy same ogólniki. Że jest półsierotą, że matka pracowała w pegeerze, kiedy jeszcze pegeery były, a potem się imała różnych prac, z różnym efektem, że ma siostrę, która poszła całkiem inną drogą niż Wiera. O ojcu właściwie nie mówiła, co jednak mówiło o nim samym i łączących ich relacjach całkiem dużo. A Kosoń był bystry.
– Jasne, że wkurza. – Wygładziła dół starannie odprasowanej koszuli. Mimo że było ciepło, miała gęsią skórkę na rękach. – Ale ona mogłaby coś zrobić. Jeśli nie dla siebie, to dla tych dzieci. Przecież to matka! – Znowu się spięła.
– On też by mógł. To ojciec. – Kosoń był niewzruszony.
– Jezu! – wybuchła. – Przecież szef wie, o co mi chodzi.
Zaczęła nerwowo bębnić palcami o plastik obramowania drzwi. Odwróciła wzrok od komisarza, wyglądała przez okno, na podwórko. W drzwiach do domu stanęła jednak ta Moroń, już nie wiadomo, co gorsze. Spojrzała więc w dół, na swoje buty. Schyliła się, niby to poprawić sznurówki, choć miała je idealnie zawiązane. Od dzieciństwa miała to natręctwo – żeby sznurki wystające z obu dziurek były równej długości, a siła wiązania w obu butach taka sama. W końcu się podniosła, bo ile można tkwić z głową między kolanami.
– Dlaczego nie jedziemy? – zapytała.
– Czekam, aż zapniesz pasy.
Kosoń też miał swoje odchyły.
Ruszyli. Jechali wąską asfaltową drogą wysadzaną lipami. Mogła nie lubić tych stron, mogła marzyć o stolicy, mogła chcieć wygumkować Ornetę z dowodu osobistego i zapomnieć o tym całym syfie, jaki jej towarzyszył w dzieciństwie i wczesnej młodości, ale musiała przyznać, że było tutaj pięknie.
– Sorry – odezwała się w końcu, kiedy miała pewność, że już ochłonęła. „Sorry” przepraszało, ale jednocześnie zaznaczało luz, jaki miała do tej sprawy. Udawany luz, oczywiście. – To jest po prostu takie… – Zabrakło jej słowa. – Czcze – powiedziała w końcu.
– Czcze – powtórzył Kosoń. – Już dawno nie słyszałem tego wyrazu.
Wiera czytała niedawno jakiś kiepski kryminał, w którym ofiara miała flaki na wierzchu, a patolog precyzyjnie je opisywał. Informacje były jak wzięte z Wikipedii, ale nie szkodzi. Dzięki nim przypomniała sobie, że jest coś takiego jak jelito czcze – jedna z trzech części jelita cienkiego, gdzie odbywa się zasadnicza część trawienia. Jelito czcze zwłok zwykle jest puste, dowiedziała się. I stąd podobno nazwa.
– Może dopisze jej szczęście i zgarniemy go za coś innego, zanim ją zatłucze. – Kosoń patrzył na drogę. – Nie zbawisz całego świata, zostaw to wykwalifikowanym siłom. – Wykonał delikatny ruch ręką, unosząc dłoń znad kierownicy i podnosząc palec wskazujący w kierunku podsufitki. – Więcej nadziei. Kiedy ktoś ma takie imię, to chyba łatwiej? – Tym razem na chwilę oderwał wzrok od drogi i spojrzał na Wierę.
– A co znaczy szefa imię? – odpowiedziała pytaniem.
– „Bóg jest łaskaw”.
– No to dwa razy kulą w płot. – Wiera wiedziała, że Kosoń, może z racji doświadczeń i zawodu, a może z innych, bardziej złożonych powodów, był religijnie sceptyczny. Ona zaś się miotała; w jej domu rodzinnym nad drzwiami wejściowymi wisiał krzyż, ona i Anka chodziły na religię, zaliczyły wszystkie sakramenty i niedzielne msze, ale potem, od czasów Szczytna, rozluźniła te więzy z Kościołem. Siostra – wręcz przeciwnie. – Nie wierzę w nadzieję, wierzę w czyn – powiedziała. Zabrzmiało patetycznie, ale tak myślała. Kosoń może wyglądał niezachęcająco, ale jego wnętrze było zdecydowanie bardziej wysublimowane niż jego garderoba. – Chciałabym… chciałabym, żeby wreszcie coś się wydarzyło. Jakaś poważna sprawa, której rozwiązanie i wyegzekwowanie sprawiedliwości przesunęłoby ten świat choć o kilka milimetrów w stronę dobra.
– Czyli chciałabyś morderstwa z morałem – podsumował Kosoń.
Dojeżdżali do Giżycka. Za chwilę wejdą na komendę, Wiera spisze notatkę, potem poprzekłada papiery z tych wszystkich nudnych wykroczeń. Później pójdzie do swojego służbowego mieszkania, rzut beretem od pracy. Spore osiedle, gdzie ocieplone styropianem i pomalowane na pastelowy kolor bloki mają ogromne napisy z nazwą ulicy: Kombatantów. Mieszkają tam sami sparowani ludzie, którym Bóg w dzieciach wynagradza, a z okien dolatuje zapach rosołów i schabowych z zasmażaną kapustą, czyli harmonia i ład. Wykorzysta półgodzinną przerwę i zrobi sobie coś do jedzenia, wróci, odsiedzi swoje do końca dyżuru i znowu pójdzie do pustego mieszkania, gdzie będzie prowadzić podobnie zaangażowany emocjonalnie tryb życia.
Kiwnęła głową. Tak, chciałaby poważnego morderstwa, koniecznie z morałem.
– To jest nawet ciekawe. Przewrotnie ciekawe. – Kosoń zaparkował pod komendą. – Morderstwo jako sposób na czynienie dobra.
Rozdział 2
To, co miało być zaletą, jakimś drogowskazem, że wybrał dobrze, może nawet polisą chroniącą go przed wejściem na ścieżkę zła, okazało się zwodnicze. Dał się oszukać. Samemu sobie dał się oszukać.
Koledzy w szkole się przechwalali, jak to podglądali Sejniukową przez okno, kiedy się myła w balii. „Jakie ona miała balony, jak dwie poduszki. Sejniuk to ma życie”. I wpadali w obleśny rechot.
Brzydziło go to. I te ich ruchy naśladujące kopulację, i te opowieści o dużym białym tyłku Sejniukowej i o tym, jak sapiący ojciec gramoli się na matkę.
Byli tacy, jak ich ojcowie. I jak ich starsi bracia. I byli wzorem dla swoich młodszych braci i przyszłych synów. Obrzydliwe.
Zresztą nie tylko o obrzydzenie tu chodziło. Myślał, że to grzech. Wiedział, że to grzech.
Ksiądz mówił na katechezie o nieczystych myślach, że brudzą duszę i serce, tak samo jak gnojówka brudzi ręce. Tyle że na ręce wystarczy szare mydło, a w środku ciężko się domyć. I że jak ten brud się odłoży jedną warstwą, to potem będzie narastał. I nie da się zeskrobać. A z brudu – wiadomo – najgorsze choroby.
Więc on dbał o higienę. I bardzo się pilnował.
Natura jednak ma to do siebie, że działa, nie patrząc, czy człowiek chce, czy nie. Jemu też się to przytrafiło. Najpierw zaczął się budzić w nocy, bo mu było niewygodnie, coś się tam w spodniach zmieniło. Potem było jeszcze gorzej, bo budził się lepki. Jednej nocy wstał, przerażony, ściągnął kołdrę, macał prześcieradło, potem zsunął flanelowe spodnie, żeby obejrzeć z bliska tę mokrość. I tak go zastał ojciec, wybudzony zapalonym światłem i hałasem. Niczego mu nie powiedział, nie zapytał, nie wytłumaczył, nic. Poszedł do pokoju, gdzie spał z matką, wrócił z pasem. Odezwał się dopiero na końcu: „Masz spać z rękami na kołdrze”.
Spał z rękami na kołdrze, tak się bał ojca. Ale pod kołdrą się kotłowało – i w głowie, i pośrodku ciała. Nie umiał nic poradzić na to, że nosi w sobie taki dygot. Nie wiedział, jak się uspokoić, gdzie szukać ratunku.
Poszedł do spowiedzi. Zacukał się, kiedy próbował księdzu opowiedzieć, co w nim siedzi. Wydukał coś o napięciu, o złych myślach. Ksiądz nie dopytywał, zadał dużą pokutę.
Odprawił tę pokutę. Klęczał na twardej podłodze, odmawiał modlitwy. Udało mu się wyrwać z niedobrych myśli, modlitwy były jak pancerz, co zresztą powiedział księdzu przy następnej spowiedzi. „A może ty powołanie masz?”, zapytał ksiądz.
Może miał. Bo na pewno nie miał powołania do życia jak jego rodzice.