Agnieszka Jeż

Szaniec


Скачать книгу

wymierzę zapłatę”. Wiera pomyślała, że to wszystko wygląda jak zainscenizowane. Poczuła przyjemne mrowienie między żołądkiem a gardłem. Coś tu się wydarzyło, czuła to. Coś wyszukanego, coś niecodziennego. „Opanuj się”, potarła kciukiem lewej ręki o kciuk prawej. Zawsze tak robiła, gdy czuła, że emocje zaczynają ją nakręcać.

      Kosoń w ciszy rozglądał się po pomieszczeniu. W końcu powiedział:

      – To wy zostajecie, chłopcy, i sobie oglądacie denata i pokój, a my porozmawiamy z panem… – Spojrzał w kierunku korytarza, gdzie na progu stał Kowal.

      – Kowalem – podpowiedział wspomniany, choć nienazwany.

      – Właśnie, Kowalem.

      ***

      – Dobrze. – Kosoń wyciągnął z kieszeni swój notes, gdy we troje z Wierą przesunęli się o kilka metrów od drzwi z numerem siedem. – To powtórzmy fakty. Znalazł pan Hryciuka rano?…

      – Tak. Normalnie bym do niego nie wszedł, bo szanujemy prywatność naszych gości, no, ale on się nie zjawił na śniadaniu.

      – Może nie był głodny? – zauważył łagodnie Kosoń.

      – Może. – Było widać, że Kowala nie przekonuje takie wyjaśnienie, ale nie zamierzał z nim dyskutować. – Ale powinien był zejść. Taki zawarł kontrakt.

      – Kontrakt? – zdziwiła się Wiera. – Zobowiązał się, że będzie jadał śniadania?

      – No, nie tylko śniadania. To znaczy kontrakt dotyczy całego pobytu, co wolno, czego nie, jakie są zasady i tak dalej.

      – Ciekawe… To osobliwa forma wypoczynku. – Kosoń otwarcie przyglądał się Kowalowi, czym peszył go jeszcze bardziej.

      – Taka formuła. Ale tu nikt nikogo do niczego nie zmusza, to wszystko dobrowolnie – zastrzegł energicznie chłopak. – Na wszystko mamy dokumenty.

      – Dobrze, dojdziemy do tego, jeśli oczywiście będzie taka konieczność. Czyli poszedł pan do pokoju gościa, bo nie było go na śniadaniu, a powinien być, tak? – Kosoń wciąż na niego patrzył.

      – Tak. – Kiwnął głową Kowal. – On wyglądał, jakby spał, ale się nie odzywał. Wszedłem do pokoju i stanąłem zaraz przy drzwiach. Powiedziałem „dzień dobry”, ale nic, dalej leżał. No to podszedłem bliżej i znowu powiedziałem „dzień dobry”, tylko głośniej. I też nic. Dotknąłem jego ramienia i… było zimne i takie sztywne. Sprawdziłem puls, o, tu, na tętnicy. – Dotknął swojej szyi. – Nic, zero. Nie żył. W pierwszej chwili to pomyślałem, że on na serce umarł, bo jak się meldował, to podał, że choruje. I nawet na posiłki przychodził z takim pudełeczkiem z lekami. Śmiesznym, bo podzielonym na dni, na cały tydzień, pewnie żeby mu się nie pomyliło nic. Starsi ludzie to już nie są tacy rozgarnięci, choć akurat ten był całkiem łebski… Więc stwierdziłem, że nie żyje, a potem się rozejrzałem i zobaczyłem tę kartkę.

      – „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę” – zacytował Kosoń.

      – Właśnie! Dziwne, nie? Takie… złe.

      – Złowieszcze – podsunął Kosoń.

      Kowal kiwnął głową.

      – Ona leżała na stoliku, przy łóżku. I ten napis, wołami zrobiony. Normalnie jakby ją ktoś specjalnie tam zostawił. I dlatego jej już nie dotykałem. A przeczytałem dlatego, że po prostu nie dało się nie przeczytać, ona tam leżała jakby specjalnie. – Podniósł obie ręce, zasłaniając się w geście obrony, choć nikt go, przynajmniej na razie, nie atakował.

      Kosoń spojrzał na Wierę, a potem obrócił się do Kowala.

      – I co pan wtedy zrobił?

      – Wróciłem do jadalni i poprosiłem pozostałych gości, żeby z niej nie wychodzili.

      – Powiedział im pan, co się stało? – zapytała Wiera.

      – Nie. Tylko żeby nie wychodzili.

      – A dlaczego nie poinformował ich pan o śmierci Hryciuka? – Kosoń teraz przyglądał się mapie, przy której stali. Niemieckie napisy, dawne lata, tyle Wiera zrozumiała.

      – No bo… w sumie to nie wiem. Jakoś niezręcznie. Nie wiadomo, co dalej robić.

      – A gości nie zainteresował brak jednego z towarzyszy?

      – Nie wiem, bo nie widziałem się z nimi po śniadaniu. Ja wyszedłem, oni zostali.

      – To oni przez cały ten czas są w jadalni? – Kosoń spojrzał na swojego poljota na solidnym brązowym skórzanym pasku. – O pierwszej? Od rana? – zapytał.

      – Od mniej więcej wpół do dziesiątej – sprecyzował Kowal.

      – Siedzą tam? Nie pytają o nic? Nikt nie wyszedł? – Wiera była zdumiona.

      – Nie mają wyjścia – wyjaśnił Kowal.

      – To znaczy? – Teraz i na twarzy Kosonia pojawiło się coś na kształt zdziwienia.

      – No dosłownie nie mają wyjścia. Zamknąłem jadalnię. – Wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną z czarnym napisem „JADALNIA”.

      – Zamknął pan gości? – Wiera uznała, że uwaga Jóźwika, że tu jest jak w eleganckim więzieniu, była celna. „Porąbane miejsce”, pomyślała. „Ciekawe kto, oprócz tego nieżywego, się tu zameldował”.

      Zanim jednak Kowal zdążył jej odpowiedzieć, w progu stanął Jóźwik.

      – Chyba tu jeszcze trochę zostaniemy. – Znacząco spojrzał na Kosonia. – A tego nieżywego to ja znam. Spotkałem go kilka lat temu w szpitalu, na takiej, powiedzmy, imprezie. Była pompa, bo wojewoda nową karetkę kupił.

      – Urzędnik? – zapytała Wiera.

      – Nie, kropił tę karetkę.

      – Co robił? – Wiera nie zrozumiała.

      – Z kropidłem zasuwał. To ksiądz, jakaś ichnia szycha.

      Rozdział 4

      – Interesujące. – Jóźwik trzymał splecione dłonie pod wystającym brzuchem.

      Wiera zauważyła, że spomiędzy niezachodzących na siebie kawałków materiału kraciastej koszuli doktora wystaje kępka jasnych włosów. „Już przyjemniej patrzeć na tego nieżywego”, pomyślała. I rzeczywiście, w Danielu Hryciuku było coś schludnego. Ale nie w taki nudny, emerycki sposób. Błękitna koszula wyglądała na jedwabną, a kapcie – na zrobione z delikatnej, pewnie cielęcej skóry.

      – Goguś, nie? – Jóźwik podchwycił jej spojrzenie.

      – Zadbany – powiedziała.

      Lubiła zadbanych mężczyzn. Rzadko się jednak tacy trafiali. Jeśli już, to zawsze z felerem. Ten tu miał podwójną skazę: był księdzem i był nieżywy.

      – Za bardzo zadbany. Ale co się dziwić, oni tam przecież niewiele robią i na brak kasy nie narzekają. Nie to, co lud pracujący. – Widać było, że Jóźwik ma siebie na myśli.

      – Wiesz o nim coś więcej? – Kosoń włączył się do rozmowy.

      – Nie. – Jóźwik pokręcił głową. – To było kilka lat temu – może z pięć. Karetkę nam wojewoda zasponsorował, to znaczy dostał kasę z ministerstwa, ale w wyniku swoich starań, czy raczej może układów, a potem był cyrk i pompa z tą wodą święconą. Przyjechał – brodą wykonał ruch w kierunku Hryciuka – jakąś wypasioną bryką, dyrektor szpitala i lokalni watażkowie ganiali wokół niego w pląsach, pomachał kropidłem i tyle. Niezła fucha.

      – A co teraz wiemy? – zapytał