to tyle. Będziemy pewnie za dwie, trzy godziny. Cześć.
Rozłączyła się od razu po ostatnim słowie, żeby nie usłyszeć kolejnego „tak”.
Odeszła kilka kroków od budynku dla pracowników, w okolicy którego nie było żadnego ruchu, co swoją drogą też ciekawe, bo przecież był dzień, a w ciągu dnia podobno były tu jakieś kobiety. Dwie to w sumie niedużo, zwłaszcza że za dwanaście koła można mieć spore oczekiwania.
Rozejrzała się dokoła. Było tu jednoznacznie ładnie. Dużo przyrody, mało człowieka. Cisza. W ręku trzymała folder o Szańcu. Kilkanaście stron na błyszczącym papierze. Zaczęła je przewracać. Najpierw były zdjęcia czarno-białe, potem kolorowe, współczesne. „Miejsce, gdzie teraźniejszość spotyka się z przeszłością”. „Sztampa”, westchnęła. Przelatywała wzrokiem to, co już im powiedział Kowal. W kalendarium Szańca natknęła się na trzydziesty dziewiąty rok i dłuższy cytat: „Profesor Heinz Dembowski – «a, to ten od dobrych ludzi, właścicieli» – pisał: «6 marca 1939 roku na posiedzeniu zarządu ośrodka pojawili się przedstawiciele Gestapo i, nie podając żadnych powodów, oznajmili, że ośrodek jest rozwiązany. Powodów tej decyzji miały dostarczyć przeprowadzane w późniejszym czasie przesłuchania przedstawicieli zarządu ośrodka, rzekomo wrogo usposobionych do państwa niemieckiego. Mimo że przesłuchania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, nasza interwencja w sprawie cofnięcia decyzji o likwidacji okazała się daremna. Zakład stał się własnością prowincji Prusy Wschodnie. Na początku drugiej wojny światowej większość dużych budynków zakładu została przejęta przez Wehrmacht. Urządzono w nich szpital wojskowy, który istniał do zakończenia wojny. Pacjenci zostali stłoczeni w pozostałych, mniejszych budynkach ośrodka, które sukcesywnie «opróżniano» w ciągu roku 1940. Część z nich została wywieziona do innych państwowych zakładów – ich los jest trudny do ustalenia. Pozostali, jak wykazało późniejsze śledztwo, zostali otruci. Po wojnie jeden z moich kolegów natrafił przypadkowo w Bonn na pewną służbową notatkę, z której wynikało, że pacjenci karolewskiego ośrodka zostali wywiezieni do Polski i rozstrzelani tego samego dnia na jakichś terenach bagiennych”.
Znowu się rozejrzała. Czy taki fragment mógłby ją zachęcić do przyjazdu tutaj? Pomijając już tę absurdalną cenę, to czy chciałaby się zastanawiać, w którym miejscu i kto został zabity? Jakie były motywacje tych, co teraz wsuwają obiad, zamknięci w jadalni?…
Zwinęła folder w rulon i wetknęła do tylnej kieszeni spodni.
W połowie drogi do głównego budynku zatrzymała się jednak. Postanowiła sprawdzić ten cytat z kartki. Brzmiał biblijnie, jak ze Starego Testamentu, gdzie krew, płacz, zgrzytanie zębów i łamanie kołem. Mogłaby zadzwonić do Anki, od razu by jej odpowiedziała albo wyszukała źródło i przy okazji Wiera odfajkowałaby zaliczony kontakt z siostrą, bo już od kilku tygodni ze sobą nie rozmawiały, wymieniały się tylko esemesami na temat matki. Właściwie to było ważniejsze, bo przecież wszystko można wrzucić do Internetu i stamtąd się dowiadywać. Obsługa siostry była zdecydowanie trudniejsza. Zawahała się jednak tylko przez chwilę. Nie była teraz w dobrej formie, na pewno by się pokłóciły. Zresztą kłóciły się i wtedy, gdy była w dobrej formie. Najsensowniej, biorąc pod uwagę szarganie nerwów i utratę energii, byłoby wcale się nie kontaktować. W ich relacjach rodzinnych nie obowiązywały jednak żadne sensowne reguły.
Wpisała frazę: „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę”. I nic, bo brak sieci. Wróciła pod klockowaty budynek. Pojawiła się słaba kreska. Telefon mielił zapytanie, aż w końcu wypluł ciąg wyników. Okazało się, że to cytat z Nowego Testamentu, z Listu do Rzymian, „Obowiązki chrześcijan”. „No proszę”, zdziwiła się Wiera. „Czyli Nowy Testament, mniej krwiożerczy, a jednak…” Zaczęła czytać cały fragment: „Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi! Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę – mówi Pan”*. „Do Mnie”. Wielkie M, bo to Bóg mówi. Na tej kartce też było wielkie, ale tam były same drukowane litery. Ktoś się poczuł Bogiem? Ktoś Boga wyręczył, bo już się nie mógł doczekać sprawiedliwości? „Żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi…” Na szczęście było zastrzeżenie: „o ile to możliwe”. W tym przypadku najwyraźniej nie było możliwe. Wierze znów się przypomniała Klaudia Moroń z Biedaszek. Ona pewnie jeszcze poczeka na to, by Bóg wymierzył jej mężowi sprawiedliwość. Sprawniej zadziałałby tu inny czynnik, ale bez jej współpracy nic z tego nie będzie.
„A Daniel Hryciuk?… Bóg igieł nie wbija”, pomyślała Wiera.
Potarła kciuki i poszła do głównego budynku.
***
Pachniało jakimiś ziołami, chyba rozmarynem. Bardzo ładnie. Do tego dochodziła nuta dobrze wypieczonego mięsa, drobiowego, takiego, które jest kruche, ale ma przyrumienioną skórkę. Ziemniaki, może piure? Pasowałaby mizeria ze słodką śmietaną, ale tego nie poczuła, bo śmietana i ogórki nie są zbytnio aromatyczne.
Ślinianki się spięły i nastąpił wyrzut śliny. Pieczywo z masłem było okej, ale teraz przydałoby się coś na ciepło, obiadowego. Nie z budki, tylko z prawdziwej kuchni. Dwanaście tysięcy to absurd, ale po korytarzu rozchodził się zapach kulinarnego luksusu.
Drzwi, takie same jak te do pokoju Hryciuka, tylko dwuskrzydłowe, były lekko uchylone – ktoś włożył między środkową belkę framugi a obudowę gumowy klin, żeby zamek się nie zatrzasnął; tu też był mechanizm na kartę. Wiera pomyślała, że to z myślą o niej, żeby nie musiała stukać w te pancerne wrota. Pociągnęła więc za skrzydło, delikatnie przesunęła stopą klin, weszła do środka i stanęła w progu.
Drzwi odemknęły się jedwabiście, pewnie za to też się buliło, żeby nie skrzypiało i nie zgrzytało, jak w komendzie, gdzie drzwi do jej pokoju były zwichrowane i wciąż szurały o wykładzinę, wyżłobiwszy w niej rowek. Zamknęły się równie cicho. Nie wykonała żadnego głośniejszego ruchu, a i tak wszystkie głowy obróciły się w jej stronę: siedmioro gości, Kosoń i Kowal wpatrywali się w nią w milczeniu. Zresztą to właśnie gęsta cisza spowodowała, że jej ciche wejście nie zostało niezauważone.
Zwykle w jadalni panuje lekki harmider, gwar, stukanie sztućców, odsuwanie krzeseł. Tu – nic. Może dlatego, że po posiłku został już tylko zapach, stoły były uprzątnięte.
Sala miała kształt prostokąta. Mieściło się w niej dziesięć stolików. Każdy czteroosobowy, nakryty białą serwetą. Osiem było zajętych – od lewej siedzieli Kowal i Kosoń – oddzielnie, potem był jeden wakat i kolejne siedem osób, w tym dwie – dwóch młodych mężczyzn – razem.
– O, jest i sierżant Wiera Jezierska. – Kosoń się podniósł i wyszedł naprzeciw niej. – Czekaliśmy na panią sierżant, teraz możemy zaczynać.
„Nic im nie powiedział”, pomyślała Wiera. „Potęguje napięcie, bo oni tu przecież tkwią od rana i widzą, że ubyło im jednego kompana. I jeśli to rzeczywiście zabójstwo, i jeśli rzeczywiście nikogo więcej w tym budynku w nocy nie było, to w tej sali jest morderca”. Znowu ten dreszczyk. „Jak wyposzczony palacz przed sztachnięciem się”, pomyślała. To było fajne i nieprofesjonalne.
Wyciągnęła notes. Zrobi notatki i spuści sobie trochę ciśnienia.
Kosoń był staromodny nie tylko w kwestii garderoby czy papierosów; także w przypadku śledztwa zatrzymał się na etapie przedtechnicznym; uważał, że umiejętna obserwacja i znajomość natury ludzkiej dają lepsze efekty niż tropienie śladów. „Szef jest analogowy”, Wiera pozwoliła sobie kiedyś na taki subtelny i miły żart. Kosoń się uprzejmie zgodził, a potem zapytał: „A wiesz, czym się różni sygnał analogowy od cyfrowego?”. No oczywiście,